Mateusz Kostrzewski: Mam nadzieję, że otworzymy ludziom oczy

W PGE Turowie Zgorzelec nie ma już takich pieniędzy jak przed rokiem, ale trener Piotr Ignatowicz zbudował bardzo ciekawą drużyną. - Otworzymy ludziom oczy - mówi jeden z kluczowych graczy zespołu, wracający po rocznej kontuzji Mateusz Kostrzewski.

WP SportoweFakty: Wielki come back...

Mateusz Kostrzewski: Nie wiem czy wielki, ale rzeczywiście wracam po roku przerwy. Jestem bardzo, bardzo szczęśliwy.

Przez ostatni rok oglądałeś koszykówkę tylko z perspektywy ławki albo przed telewizorem.

- Nawet nie ławki, bo jak byłem kontuzjowany to nie mogłem siedzieć z zespołem. Takie przepisy. Trzeba przyznać, że ten rok nauczył mnie cierpliwości, oj i to bardzo. Gdy pierwszy raz dowiedziałem się o kontuzji - to był koniec września, początek października - to jeszcze jakoś potrafiłem sobie z tym poradzić. Wiedziałem, że wrócę, może w grudniu, może w styczniu, ale wrócę jeszcze w trakcie sezonu i zagram kilka miesięcy. Tymczasem gdy okazało się, że nie będę mógł grać przez całe rozgrywki...

Zwątpiłeś, że jeszcze będzie grał w koszykówkę?

- Ciężkie myśli przychodziły do głowy. Odnowienie urazu podcięło mi skrzydła. Ja przecież już wróciłem, a trener Miodrag Rajković zdążył nawet udzielić wywiadu, w którym powiedział, że biorę udział na treningach. Ten wywiad się ukazał, a mnie w tym samym czasie... uraz się odnowił. To było w styczniu, a operację wyznaczono na 15 marca. Dwa miesiące nie mogłem nic robić. Ani biegać, ani przede wszystkim skakać. Ta śruba, którą miałem w nodze po pierwszej operacji, działała po prostu jak sprężynka. Mogła spowodować, że kość pęknie mi do końca.

[b]

Czym zajmowałeś czas?[/b]

- Bardzo dużo pracowałem na siłowni, ale prawda jest taka, że gdy grasz i trenujesz regularnie w koszykówkę, to w ciągu roku nie masz czasu na nic. I analogicznie: gdy masz nagle zbyt dużo czasu z powodu kontuzji, to niczym nie jesteś w stanie się zająć tak naprawdę. I fizycznie, i psychicznie. Ja koncentrowałem się na każdym kolejnym dniu rehabilitacji.

Pęknięcia kontuzji doznałeś pod koniec września. Przeszedłeś pełną rehabilitację, wróciłeś do treningów w styczniu i wydawało się, że wszystko jest w porządku. Dlaczego więc kontuzja się odnowiła?

- Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Rzeczywiście, przeszedłem całą rehabilitację i myślałem, że wszystko jest OK. Byłem w świetnym nastroju podczas pierwszego treningu, cieszyłem się z powrotu. I nagle, gdy robiłem zwód, poczułem lekkie pstryknięcie. Takie pyk i nagle poczułem jak ból przechodzi mi drogami nerwowymi przez całe ciało. Nie mogło być dobrze.

Druga diagnoza: nie zagrasz do końca sezonu.

- Tak. A co najgorsze: nikt nie wiedział co mi się stało. Zrobiłem kilka zdjęć rentgenowskich, zrobiłem nawet tomografię komputerową i... nic nie było widać! A tymczasem ból malał i się zwiększał, przechodził i wracał, a ja nie wiedziałem co mi jest. Zagadka. Dopiero kolejne zdjęcia pokazały małą dziurkę w miejscu pierwszego urazu. Śruba sprężynowała i gdybym jej nie wyjął - na tym polegała moja druga operacja - to wówczas mogłaby zniszczyć kość od środka.

Mateusz Kostrzewski cały czas czeka na debiut w koszulce PGE Turowa w meczu ligowym
Mateusz Kostrzewski cały czas czeka na debiut w koszulce PGE Turowa w meczu ligowym

Teraz jesteś już gotowy do gry?

- Jestem! Palę się do gry i nie mogę się doczekać sezonu!

Psychicznie też?

- Tak. Wiem, że nie próżnowałem przez ten rok. Ćwiczyłem mocno na siłowni, potem - gdy już było to możliwe - najpierw truchtałem, a następnie biegałem. Przygotowywałem się naprawdę intensywnie, żeby wrócić mocniejszy fizycznie, a gdy czuje się swoją fizyczność, jest się pewnym swojej mentalności. Wiem, że jestem silniejszy w każdym aspekcie, a może nawet jeszcze bardziej pewny siebie, niż byłem. W niedawnym sparingu we Wrocławiu rzuciłem 20 punktów i pokazałem wszystkim, że znowu mogę grać na wysokim poziomie.


Jak postrzegasz obecny zespół PGE Turowa?

- Bardzo dobrze. Nie mamy takich nazwisk, jak rok temu, ale mamy grupę bardzo utalentowanych ludzi, którzy chcą grać skutecznie jako zespół.

[b]

Jesteś jednym z bardziej doświadczonych zawodników. To dla ciebie nowum.[/b]

- Trochę tak. Dotychczas przeważnie byłem jednym z młodszych koszykarzy, ale teraz to się zmieniło. I nie mam nic przeciwko temu, choć wszyscy wiedzą, że liderem i mentorem w PGE Turowie jest Filip Dylewicz.

Co będzie mocną stroną PGE Turowa? Trener Piotr Ignatowicz mówi, że zachowacie styl prezentowany w ostatnich latach. Styl, który wdrażał Miodrag Rajković.

- Tak będzie. Mamy grać szybko piłką. Bardzo szybko. Nawet po straconych punktach mamy szukać okazji do szybkiego ataku i wykorzystywać sytuacje, w których rywal nie zdąży wrócić do obrony. Ja lubię taki styl. Zawsze czułem się mocny w bieganiu do kontr i trener Ignatowicz o tym wie. Dodatkowo, szkoleniowiec pozwala mi wykorzystywać moje najlepsze cechy nie tylko w roli trójki, ale również czwórki. Tak ustawiał mnie Milija Bogicević w Anwilu i wówczas rozegrałem naprawdę dobry sezon. Cieszę się, że u trenera Ignatowicza mam szansę na powtórkę.

Trener Piotr Ignatowicz jest młody jak na szkoleniowca i nie ma jeszcze doświadczenia w roli headcoacha...

- To kompletnie nie ma znaczenia. Udało mu się zbudować bardzo ciekawy zespół, w drużynie panuje zdrowa atmosfera, a każdy szanuje trenera. Mnie bardzo podoba się to, że trener nie wybucha złością, gdy coś idzie nie tak, nie wybucha złością. Raczej zwraca uwagę i motywuje, by kolejny raz dane ćwiczenie wykonać lepiej.

Mówi się, że PGE Turów może wypaść poza ścisłą czołówkę TBL. Co odpowiadasz antagonistom, którzy nie doceniają drużyny ze Zgorzelca?

- Mam nadzieję, że tym sezonem otworzymy ludziom oczy. Tyle.

Rozmawiał Michał Fałkowski

Komentarze (0)