On nie miał być tym pierwszym. Chyba wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Oczywiście wszyscy poza Generalnym Menadżerem Chrisem Grantem i resztą kierownictwa. Cavs mieli już w składzie wciąż rozwijającego się Tristana Thompsona i ostatnią opcją, jaka będzie ich interesować, wydawał się właśnie silny skrzydłowy. Sternicy klubu ze stanu Ohio swoją decyzją zaskoczyli cały koszykarski świat, a czołowy amerykański dziennikarz Bill Simmons omal nie spadł wtedy z krzesła.
Bennett został pierwszym w historii Kanadyjczykiem wybranym z nr 1 w Drafcie NBA, a także pierwszym zawodnikiem uczelni UNLV, który dostąpił tego zaszczytu (jak się okazuje, bardzo wątpliwego). Do ligi trafił z etykietką "prospekt". W kontekście tego zawodnika mówiło się głownie o przyszłości. W NCAA zyskał renomę silnego, skutecznego, ale też zwinnego skrzydłowego. Okazuje się jednak, że jego osiągi z parkietów uniwersyteckich nie od razu (jeśli w ogóle) przełożą się na warunki panujące w NBA.
Początki nie były najgorsze. Mimo kłopotów z astmą i nadwagą, debiutant zapewniał, że jego kondycja nie będzie stanowić najmniejszego problemu. W okresie przygotowawczym dzięki świetnej końcówce zdołał nawet niemal w pojedynkę zapewnić drużynie zwycięstwo w starciu z Orlando Magic.
Sezon zasadniczy drastycznie przebudził go z pięknego snu o NBA, a Cavaliers uświadomili sobie, że po LeBronie Jamesie i Kyriem Irvingu tym razem, wybierając jako pierwsi, zaliczyli prawdopodobnie niezłą wtopę. W pierwszych czterech spotkaniach przebywał na parkiecie łącznie 61 minut i nie trafił w tym czasie ani jednego z 15 oddanych rzutów z gry. W kolejnych trzech meczach na 6 prób tylko jeden zza łuku okazał się celny. Zaczęły się żarty, drwiny, wypływały kolejne rankingi najgorszych "numerów 1" wszechczasów. Ciężko dyskutować z faktami, a te na początku rozgrywek są dla Anthony’ego bezlitosne.
Patrząc na czołówkę naborów z ostatnich lat, w pierwszych siedmiu meczach kariery pod względem średniej zdobyczy punktowej gorzej od niego wypadł tylko Hasheem Thabeet (wybrany z nr 2. w 2009 roku - 0,6 pkt.), ale jego 50% z gry (2/4) przy niespełna 5% Bennetta i tak wygląda nieźle. Spośród graczy wybieranych z "jedynką" drugi najgorszy wynik w historii (od 1954 roku - brak statystyk z lat poprzednich) to 2,9 pkt., a ustanowił go Fred Hetzel w 1965.
1-21 rzutów z gry to również najgorszy start sezonu, biorąc pod uwagę okres od rozgrywek 2002/03. Za Bennettem ze skutecznością na poziomie 3-21 plasują się ex aequo m.in. Mike Dunleavy (nr 3. Draftu 2002) i Joel Freeland.
Wydawało się, że tydzień temu przeciwko San Antonio Spurs nastąpił pewien przełom. 4-5 z gry na 9 oczek i 5 zbiórek. Choć "Kawalerzyści" z kretesem (96:126) przegrali już dziesiąty mecz w tym sezonie, to z perspektywy Bennetta gdzieś w oddali błysnęło światełko. W kolejnym meczu z Heat na parkiecie się nie pojawił, a Cavs przegrali po raz 11. W piątek w Bostonie dostał prawie 20 minut, ale mimo, że z nim na parkiecie zespół odrabiał straty, to z gry trafił tylko raz. Dodał punkt z linii rzutów wolnych i 4 zbiórki, ale miał też 3 straty i 4 faule, a podopieczni trenera Mike'a Browna ponieśli kolejną, dotkliwą porażkę (86:103 z tankującymi Celtics). Wygrać udało się w końcu z osłabionymi Bulls, ale w sytuacji skrzydłowego niewiele to zmienia (1-3 z gry w 5 minut).
Może to kwestia frustracji ogólną sytuacją w drużynie, ale zachowanie kibiców z Cleveland w meczu przeciwko Washington Wizards (0-2 z gry Bennetta) zakrawa na bezmyślność. Widownia bucząca na 20-letniego chłopaka, na którego spadła ogromna presja związana z play-offowymi aspiracjami zespołu, w fantastyczny sposób obrazuje amerykańską głupotę. Ja osobiście byłem zażenowany i mam nadzieję, że ten młody facet zacznie niedługo kręcić statystyki, które pozrzucają im czapki z głów. Wiadomo, jak jest. Jak nie idzie, to plują, a jak zacznie wychodzić, to przylecą po autografy. Najpierw pluli na LeBrona. Teraz płaczą i skomlą o jego powrót, a plują na Bennetta, który w swoich pierwszych dniach w najlepszej zawodowej lidze świata kilka razy (ok, dokładnie 33 razy) nie trafił do kosza – ŻAŁOSNE!
A to wszystko odbija się również na samym zawodniku. Niegdyś aktywny na portalu społecznościowym Twitter teraz chowa głowę w piasek. Od 3 listopada nie zamieścił żadnego postu. W jednym z dwóch ostatnich napisał: "Najlepsza rzecz w związku z całą sytuacją... zostało jeszcze 79" (po pierwszych trzech meczach sezonu). Od tego czasu zbyt wiele się nie zmieniło. A przepraszam, doszły jeszcze półmózgi na trybunach. Szanse na wypalenie zawodnika już na początku zawodowej kariery wzrosły do niepokojących rozmiarów.
Wiadomo, że zawodowych koszykarzy nie powinno się traktować ulgowo. W końcu ciężko jest żałować gościa, który mimo fatalnej dyspozycji i tak zgarnie ponad 5 dużych baniek za sezon. Niemniej kibice z Ohio wyładowujący swoje niezadowolenie akurat na tym Bogu ducha winnym młokosie powinni wziąć spory rozbieg i walnąć regularnego barana w ścianę. Draftowa jedynka będzie w tym roku jego piekielnie ciężkim brzemieniem, a cały sezon trudną przeprawą do Mordoru. Anthony Bennett to taki Frodo Baggins NBA (choć trochę większy). Wybrany z pierwszego miejsca i obarczony wszelkimi tego konsekwencjami.
Na sam koniec statystyczna ciekawostka. W internetowym serwisie basketball-reference.com znajdziemy zestawienie najdłuższych serii meczowych, w których konkretni zawodnicy spędzając na parkiecie średnio 9 lub więcej minut, trafiali maksymalnie jeden rzut z gry (od sezonu 2008/09).
Ranking znajdziesz TUTAJ.
Wniosek? Bardziej uznanym i doświadczonym graczom zdarzały się nawet gorsze okresy.