NBA 2013/14: Sezon pełen nienawiści

Z piątku na sobotę grały ze sobą dwie prawdopodobnie najbardziej znienawidzone drużyny w całej NBA - Miami Heat i Brooklyn Nets. Ligowi giganci i wrogowie publiczni nr 1 i 2.

W tym artykule dowiesz się o:

Po niezłym thrillerze wygrali Nets 101:100, ale nie o sam mecz chodzi, a o zjawisko, które wywołuje ostatnio w lidze sporo kontrowersji. Modne staje się budowanie superdrużyn. Bogate ośrodki takie jak Miami, Los Angeles czy Brooklyn z Michaiłem Prochorowem mogą pozwolić sobie na dużo więcej, niż np. w takiej Oklahomie, gdzie liczy się każdego dolara, a liga musi dopłacać do kontraktu największej gwiazdy drużyny.

Nowa umowa zbiorowa (CBA) miała choć trochę wyrównać szanse. Tymczasem okazuje się, że najbardziej zaszkodziła tym, którym miała pomóc, czyli klubom najbiedniejszym (chociaż użycie przymiotnika „biedny” w kontekście NBA może wydać się abstrakcyjne). To one najbardziej trzęsą czterema literami przed tzw. podatkiem od luksusu, podczas gdy potentaci są w stanie sięgnąć do kieszeni coraz głębiej.

Operacja "Bij mistrza!"

Zacznijmy od obrońców tytułu. Hasło "Beat the Heat" pojawiło się niemal od razu,gdy na Florydę sprowadzono LeBrona Jamesa i Chrisa Bosha. Podobne pomysły miały miejsce już wcześniej. Chociażby w Bostonie, gdzie w jednej – jak się potem okazało mistrzowskiej – ekipie zebrano Kevina Garnetta, Paula Pierce'a i Ray'a Allena. Celtowie to jednak trochę inna para kaloszy, bo oni akurat byli bardziej lubiani. Gloryfikowano ich postawy, mówiło i pisało się o celtyckiej dumie, zielonej krwi. To wtedy właśnie odzyskali sporą rzeszę fanów także w Polsce. Choć oczywiście oni również mieli liczną grupę tzw. haterów (głównie w szeregach fanów Lakers).

W Miami było inaczej. Głownie ze względu na LeBrona, którego wciąż przymierzano do miana MVP i porównywano z Michaelem Jordanem. Nie udało mu się w Cleveland, więc mówiło się, że poszedł na łatwiznę i zaniżając kontrakt, dogadał się z resztą chłopaków i stworzył nowe "Big Three". Z każdym dniem coraz bardziej ciążyło na nim brzemię pierścienia, którego przecież nawet jeszcze nie miał. W międzyczasie poprawiał swoją grę, stawał się coraz lepszy, w końcu stał się najlepszy (na dzień dzisiejszy), a wrogów przybywa.

Czy ktoś zatrzyma LeBrona Jamesa w drodze po three-peat?
Czy ktoś zatrzyma LeBrona Jamesa w drodze po three-peat?

Nic nowego. Przecież kiedy "His Airness" jeździł w tournée po Stanach, to również jego wygwizdywano we wszystkich halach. Kibice drużyn przeciwnych hańbili jego koszulki na trybunach i próbowali za wszelką cenę wyprowadzić go z równowagi. Najpierw, kiedy był jeszcze obiecującym młodym wilkiem, ale także później, kiedy był już mistrzem. Podobnie jest teraz z Jamesem. Ludzie za wszelką cenę próbowali nie dopuścić go do piedestału, a teraz – gdy już się tam znalazł – zrobią wszystko, żeby go stamtąd zrzucić.

Nienawiść osiągnęła apogeum, kiedy Heat zgarnęli swój drugi z rzędu tytuł. Teraz celem nr 1 całej NBA jest nie dopuścić do zdobycia three-peat, czyli trzeciego kolejnego mistrzostwa. Wcześniej udawało się to tylko "Bykom" Jordana, Pippena i Rodmana, Lakersom Shaqa i Bryanta oraz Celtom Billa Russella. Jeśli chodzi o tego ostatniego wariata, to on akurat o mały włos zaliczyłby three-peat do kwadratu. W latach 1959-66 po trofeum sięgał bowiem aż 8 razy z rzędu!

Jako największych wrogów Heat wymienia się teraz Chicago Bulls. Oba zespoły nie kryją wzajemnej antypatii. Po dwóch sezonach w barwach ekipy z Wietrznego Miasta nienawiścią przesiąkł już nawet Jimmy Butler, który w jednym z przedsezonowych wywiadów na pytanie "Jakiego ubrania nie byłbyś w stanie nosić?" odpowiedział "Koszulki Miami Heat". Utrudnianie rywalom życia idzie mu na razie średnio. Próbował zaszkodzić im w ostatnich play-offach, ale z różnych względów udało się to tylko w jednym meczu. Kolejna szansa nadarzyła się przed paroma dniami na inaugurację nowego sezonu, ale również wtedy Bulls dostali srogą lekcję pokory.

Może należałoby jednak pójść ścieżką, jaką młodemu Skywalkerowi wskazywał w "Gwiezdnych Wojnach" mistrz Yoda. Mawiał on, że "gniew do ciemnej strony mocy prowadzi". No, a z tego, co pamiętam, to ci po ciemnej stronie zawsze przegrywali...

Ruskie machlojki

Michaił Prochorow spadł na NBA jak grom z jasnego nieba. W maju 2010 roku został większościowym udziałowcem klubu New Jersey Nets. Trzy lata później drużyna swą bazę ma już na Brooklynie, w nowiutkiej hali, a śpiący na forsie rosyjski miliarder chce w końcu spełnić swoje głośne obietnice i zawiesić pod jej kopułę mistrzowski baner. I wcale nie żartuje.

Dokonał najgłośniejszego transferu tego lata, ściągając do siebie m.in. Pierce’a i Garnetta. Razem z Deronem Williamsem, Brookiem Lopezem i Joe Johnsonem tworzą oni teraz najdroższą (ponad 82 mln USD) pierwszą piątkę w historii NBA. Na wszystkie kontrakty Rosjanin wyda w tym roku rekordową kwotę przekraczającą 102 mln dolarów, a także zapłaci największy do tej pory podatek od luksusu – ponad 80 mln.

Na stanowisko pierwszego trenera zatrudnił świeżo emerytowanego  co z racji środków, jakimi dysponuje, wydaje się decyzją dość dziwną. Mówi się jednak, że główną przyczyną tego kroku, są jego dobre relacje z Williamsem. Nets chcą ze swojego rozgrywającego wycisnąć wszystko, na co go jeszcze stać, a Kidd ma im to ułatwić.

Do zespołu dołączył również Andriej Kirilenko, który zrezygnował z 10-milionowych zarobków, które proponowali mu Timberwolves, na rzecz ledwie 3 milionów oferowanych przez jego rodaka. Momentalnie po tej transakcji posypały się teorie spiskowe, głoszące, że dogadali się "po rusku", poszła koperta pod stołem itd. Liga przeprowadziła ponoć specjalne śledztwo, które nie wykryło jakichkolwiek nieprawidłowości. Czy ktokolwiek w ogóle spodziewał się, że ktoś się czegoś doszuka? To, jak było naprawdę, wiedzą tylko tamci dwaj. Wiedzą, ale nie powiedzą.

Gorąco zrobiło się także na linii Nets – Knicks. Przed sezonem posypały się uprzejmości. Jedni grozili drugim i obiecywali, jak to oni będą dominować w Nowym Jorku. Drudzy obstawali przy swoim i tak w kółko. Aż musiały interweniować władze ligi, które najwyraźniej potraktowały te słowne przepychanki bardzo poważnie. W końcu w 2015 roku oba kluby mają wspólnie organizować Weekend Gwiazd i jakiekolwiek łamanie kanonów nie może mieć miejsca.

Te wszystkie mniej i bardziej kontrowersyjne sytuacje wywołują negatywne nastawienie reszty ligi wobec klubu z Brooklynu. Podstawowym bodźcem, który motywować będzie pozostałe ekipy do stłamszenia mistrzowskich zapędów Nets, pozostają jednak kwestie finansowe. Wszyscy będą starali się im za wszelką ceną wyjaśnić, że mistrzostwa zdobywają kolektywy, a nie pieniądze i pojedyncze nazwiska. Że brooklyński klub 30-latka posypie się, zanim w ogóle zdąży powiedzieć "NBA Finals".

Póki co, bogacze pobili u siebie mistrzów. Kto tego nie widział, powinien zobaczyć, bo jak na razie było to jedno z lepszych spotkań tego sezonu. A tak na marginesie - poza tym, że nie lubi ich cała reszta, to oni sami za sobą również nie przepadają.

Źródło artykułu: