Gdyby nie choroba, byłoby lepiej - wywiad z Corsley'em Edwardsem, środkowym Anwilu Włocławek

Na placu gry pojawił się nietypowo, bo w roli zmiennika w piątej minucie meczu z Treflem Sopot. Szybko zdobył jednak osiem oczek, a ostatecznie mecz zakończył z dorobkiem 22 punktów i dziewięciu zbiórek. Corsley Edwards, bo o nim mowa, należał do najlepszych postaci Anwilu w sobotnim starciu. - Wiem, że mogę grać jeszcze lepiej, a przede wszystkim jeszcze skuteczniej - skwitował swój występ amerykański środkowy w wywiadzie specjalnie dla portalu SportoweFakty.pl.

W tym artykule dowiesz się o:

Michał Fałkowski: Ile podobnych meczów rozegrał pan w swojej bogatej karierze?

Corsley Edwards: Teraz już nie jestem w stanie podać nawet przybliżonej liczby, ale z pewnością było ich bardzo dużo. Nie zawsze kończyły się po myśli mojej drużyny, ale było ich naprawdę sporo.

Zwycięstwo w takim spotkaniu to nie jest jednak uczucie, do którego można przywyknąć i każda kolejna wygrana w ostatnich sekundach smakuje chyba na nowo...

- Tak, to prawda. Można powiedzieć, że takich meczów chciałoby się rozgrywać jak najwięcej, bo to kwintesencja i piękno koszykówki. Jedna drużyna prowadzi cały czas, od pierwszej kwarty, ale druga się nie poddaje, non-stop goni i w końcu w ostatnich sekundach przechyla zwycięstwo w swoją stronę. Bardzo się cieszymy, że wygraliśmy ten pojedynek.

Ten mecz pozwoli wam na pewno trochę odetchnąć po ostatniej niespodziewanej porażce z ŁKS Łódź...

- O tamtym spotkaniu chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Kompletnie nic nam nie wychodziło, graliśmy tak, jakbyśmy tego dnia spotkali się po raz pierwszy. Niemniej bardzo ciężko pracowaliśmy przez kilka minionych dni i uważam, że włożyliśmy wiele serca by dzisiaj wygrać z Treflem. Nie wiem czy wiesz jaka była nasza sytuacja kadrowa w ostatnich dniach?

Wiem, że kilku zawodników zachorowało, a kilku miało jakieś drobne urazy i nie mogliście normalnie trenować.

- Dokładnie. Powiem więcej, przez ostatnie kilka dni chyba ani razu nie mogliśmy spotkać się w najsilniejszym składzie na treningu, bo ciągle ktoś na coś narzekał. Zresztą, ja też nie trenowałem przez ostatnie dwa dni i w pewnym momencie nie było w ogóle wiadomo, czy wyjdę na parkiet w sobotę. Na szczęście mogłem zagrać.

Zdobywając 22 punkty i zbierając dziewięć piłek, zdominował pan strefę podkoszową. Jest pan zadowolony ze swojego występu?

- Myślę, że tak. Ja przede wszystkim cieszę się z tego, że byłem przydatny zespołowi, bo tak, jak powiedziałem przed chwilą, do końca nie wiedziałem czy zagram. Nawet teraz czuję się trochę ospały, nawet osłabiony, chyba znowu mam gorączkę, ale warto było się poświęcić. Kilku rzutów nie trafiłem, a powinienem, więc to należałoby poprawić, ale ogółem jest w porządku.

Mam rozumieć, że otarcie się o double-double to dla pana słabszy występ, spowodowany chorobą?

- No, tak to można ująć (śmiech). Albo powiem inaczej - wiem, że stać mnie na lepszą, a przede wszystkim na skuteczniejszą grę.

Pana przestrzelony rzut spod samego kosza na minutę przed końcem, gdy Trefl prowadził 69:66 nie powinien się więcej przydarzyć. Na szczęście losy meczu udało się uratować...

- Tak, to było fatalne. Przyznaję się bez dwóch zdań, że wtedy zawaliłem. Już nie pamiętam czy ja zebrałem wtedy piłkę w ataku, czy otrzymałem podanie od któregoś z moich kolegów, ale takie pudło nie powinno się zdarzyć. Na szczęście w końcówce trafiliśmy jeszcze dwie trójki i udało się wygrać. Szubi (Krzysztof Szubarga - przyp. M.F.) zrobił po prostu coś wspaniałego, trafiając ten rzut. Wydawało się, że już po zawodach, a on tymczasem trafił. Zresztą w szatni już wszyscy mu podziękowaliśmy za to.

A propos szatni - jak to zwycięstwo odbije się na atmosferze w drużynie?

- Na pewno bardzo nam pomoże. Po przegranej w Łodzi wszyscy byliśmy totalnie zdołowani i powiem szczerze, nikomu nie chciało się trenować. Oczywiście szybko się zmobilizowaliśmy, ale było ciężko, chociażby z powodu tych problemów kadrowych, o których mówiłem wcześniej. Teraz na pewno będzie nam łatwiej. Potrzebowaliśmy tego zwycięstwa dla naszych kibiców, ale też dla nas samych. Tylko wygrane budują atmosferę w zespole, a jak się przegrywa to nikomu nic się nie chce. Teraz będzie nam łatwiej. Na pewno uwierzymy w siebie po tym spotkaniu.

Wrócę jeszcze do pańskiej rywalizacji pod koszem. John Turek i Chris Burgess do spółki zdobyli 14 punktów i mieli 11 zbiórek. Nie powiem, że wypadli blado przy panu, bo zwłaszcza ten pierwszy zrobił sporo krzywdy Anwilowi, ale summa summarum nie przesądzili losów meczu...

- Oni obydwaj są bardzo dobrymi zawodnikami. Są bardzo sprawni, szybko się poruszają, atakują tablicę po każdym rzucie i stąd gra przeciwko nim nie jest łatwa. Zdecydowanie lepiej grało mi się przeciwko Chrisowi, bo znamy się jeszcze z czasów uniwersyteckich i mniej więcej wiem, czego się po nim spodziewać. Widzę, że obecnie nie gra nawet w połowie tak dobrze, jak umie i życzę mu wszystkiego dobrego, ale w sobotę to ja byłem górą (śmiech).

W pewnym momencie przegrywaliście różnicą nawet trzynastu punktów, ale mimo to byliście w stanie doścignąć rywala...

- Z nami jest tak: ja wszyscy myślimy o sobie, jako o zespole, chcemy grać razem, chcemy ze sobą współpracować, to nie mamy najmniejszych problemów i z obroną, i z atakiem. Wtedy wszystko wychodzi nam bardzo płynnie, a każdy z nas myśli "musimy obronić, musimy trafić, musimy zdobyć punkty", czyli w liczbie mnogiej. Natomiast gdy coś nam nie idzie łatwo tracimy koncentrację i wówczas zaczyna się myślenie "muszę trafić, muszę obronić", a niestety w pojedynkę meczów w koszykówce się nie wygrywa. To jest na chwilę obecną nasz największy problem i jeśli sobie z nim poradzimy, nie będzie na nas mocnych.

Przed wami mecz na bardzo trudnym terenie w Słupsku. Pokusi się pan o prognozę wyniku?

- Nie ma takiej opcji (śmiech). Nie chcę niczego obiecywać po za tym, że jedziemy tam walczyć o zwycięstwo i nawet jeśli mecz nie będzie układał się po naszej myśli, to i tak damy z siebie wszystko.

Źródło artykułu: