Mateusz Zborowski: Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z koszykówką?
- Zacząłem bawić się w basket w gimnazjum w klubie MOS Ochota Warszawa pod okiem Tomka Fodera. Byłem całkiem wysoki i wypadało coś z tym zrobić.
Mecz, do którego wracasz pamięcią?
- W tym momencie żaden taki mecz nie przychodzi mi do głowy, szybko zapominam o rozegranych meczach.
Koszykarski idol?
- Nie mam idola, ale do tej pory największe wrażenie zrobili na mnie: Marko Milic i Erazem Lorbek, przede wszystkim za to jacy są poza boiskiem i jak traktują innych.
Ulubiona forma spędzania wolnego czasu?
- Najchętniej to podróżuję i spędzam czas ze znajomymi np. grając w monopol i szachy przy coca coli.
Ideał kobiety?
- Ideał? Zmienia się średnio co tydzień, więc niech nim będzie moja kocica Luna (śmiech).
Gdybyś nie został koszykarzem to?
- Nie mam pojęcia, tak naprawdę to poza koszykówką nie umiem się pochwalić niczym nadzwyczajnym, a pewnie znajdą się tacy co powiedzą, że i w kosza grać nie umiem.
Twoja mocna strona?
- Opanowanie i wyrozumiałość.
Twoja słabość?
- Hipokryzja.
Ulubiony napój?
- Woda w każdym wydaniu!
Trener, którego najlepiej wspominasz?
- Nieżyjący już Vojko Herksel, aniołem nie był, ale zawdzięczam mu najwięcej. Uwierzył we mnie, dał szanse, a przy tym był dla mnie jak ojciec na Słowenii.
Czego byś nigdy w życiu nie zrobił?
- Wykręcił windmilla (śmiech).
Największe marzenie?
- Jeśli chodzi o marzenie związane z koszykówka to chciałbym po prostu, żeby moje kolana dały mi wytrzymać jeszcze parę sezonów i pozwoliły w końcu cieszyć się z gry.
3 rzeczy, które zabierzesz na bezludną wyspę?
- Nie mam pojęcia...na pewno biblię i moją kotkę.
Życiowe motto?
- Nie mam takiego.
Idealny kandydat na trenera kadry?
- Nie śledzę tematu kadry, poza tym niech mądrzejsi ode mnie zastanawiają się nad tym.