Michał Fałkowski: Po dwóch latach wracasz do Polski...
D.J. Thompson: Jestem szczęśliwy, że wracam do waszego kraju, do tego ligi. Mam same dobre wspomnienia z Polską i Polakami, bo uważam, że zagrałem tutaj dobry sezon i dałem fanom wiele radości.
Tym razem jednak nie będziesz grał w AZS Koszalin, ale w drużynie ze znacznie większymi aspiracjami - Anwilu Włocławek.
- No tak, cieszę się również z tego faktu, bo to z pewnością jest sportowy awans. Muszę przyznać, że naprawdę ucieszyłem się, kiedy mój agent przekazał mi informację, że Anwil jest mną zainteresowany. Gdy padła propozycja z Włocławka, wiedziałem, że chcę wrócić do Polski.
Miałeś inne oferty?
- Tak, ale pojawiły się dopiero po telefonie z Włocławka, gdy ja już byłem zdecydowany i gotowy do gry w Anwilu. Dlatego właściwie nie było żadnych innych rozmów.
W jaki sposób zapamiętałeś Anwil z sezonu 2007/2008?
- Przede wszystkim zaimponowała mi Hala Mistrzów. To przepiękny obiekt i wielką przyjemnością jest grać tutaj dla kilku tysięcy głośnych fanów. Pamiętam, że w Koszalinie mieliśmy problem z halą, bo choć kibice wspierali nas bardzo, to jednak było ich nieporównywalnie mniej, no i sam standard obiektu pozostawiał wiele do życzenia. Mówiąc więc wprost - w koszalińskiej hali grało się ciężko. We Włocławku natomiast jest dużo przyjemniej.
Co to znaczy przyjemniej?
- Hala Mistrzów jest nowym obiektem, liczy sobie, z tego co wiem, dopiero około 10 lat. Ponadto ma bardzo dobre obręcze i inteligentny, doświadczony zawodnik wie czego może się spodziewać gdy odda rzut. W Koszalinie natomiast rzucało się bardzo ciężko, bo piłka siadała na obręczy. Poza tym Hala Mistrzów ma bardzo dobre zaplecze - jest gabinet odnowy biologicznej i siłownia, a to duży plus.
I nie przeszkadza ci nawet fakt, że ze względu na brak trybun za koszami i większą perspektywę trudniej rzuca się z dystansu?
- Nie, to nie ma żadnego znaczenia, uwierz mi. Ten, kto mówi, że jest mu trudniej bo nie ma fanów za koszami, jest po prostu kiepskim strzelcem.
Wracając do czasu spędzonego w Koszalinie - poza halą chyba wszystko było dużo w porządku. Sam powiedziałeś, że masz dobre wspomnienia z Polski.
- Oczywiście, że tak. Byłem świeżym, niedoświadczonym zawodnikiem i choć na początku bywało ciężko, to jednak dawałem sobie radę. Wiesz, nie byłem kompletnie przystosowany do ciężkich treningów dwa razy dziennie, do tego, że będę miał bardzo mało wolnego czasu, a jeśli już go będę miał, to będę chciał odpocząć nie robiąc zupełnie nic. Co prawda jak już zakończył się proces adaptacji i przywykłem do takiego stylu życia, to okazało się, że tego czasu wolnego nie jest wcale tak mało i wtedy chciałem go jakoś wykorzystać. Poza spędzaniem wielu godzin przed komputerem i spotykaniem się ze kolegami z zespołu, nie robiłem jednak innych rzeczy.
Po przygodzie z AZS nadeszła pora na sprawdzenie się w trudniejszych warunkach - trafiłeś do ligi greckiej.
- Tak, do zespołu AEK Ateny. To była fajna ekipa, sporo ciekawych koszykarzy, ale żeby pokonać Olympiakos czy Panathinaikos to za mało. Poziom koszykówki w Grecji jest nieco wyższy od poziomu w Polsce, więc z pewnością nauczyłem się wielu nowych rzeczy jako koszykarz i to jest na pewno moja korzyść z podpisania tamtego kontraktu. Ponadto, życie w Atenach zdecydowanie bardziej różniło się od tego w Koszalinie (śmiech). Bardzo mi się tam podobało.
Następnie Turcja i ekipa Buyuksehir Belediyesi...
- Turcja była bardzo podobna do Polski pod wieloma względami. Poziom ligi nie różnił się zbytnio od tego, co zastałem grając w Koszalinie. Gra była dość szybka, nastawiona na liczne kontrataki. Trenerzy nie forsowali tak wielu opcji taktycznych jak w Grecji. A ponadto życie w Turcji znacznie odbiegało od tego w Atenach i raczej przypominało mi mój czas w AZS. Mniej rozrywek w mieście, mniej przyjemności poza treningami.
W twoich wypowiedziach często przewija się motyw spędzania wolnego czasu. To dla ciebie ważne?
- Bardzo. Wiesz, wyznaję taką zasadę: im lepiej pożytkujesz swój wolny czas, tym jesteś szczęśliwszym człowiekiem i tym chętniej wypełniasz swoje obowiązki. Moim obowiązkiem jest stawić się dwa razy dziennie na treningu i choć to również jest olbrzymia przyjemność, uważam, że wolny czas ma kolosalne znaczenie, tym bardziej dla koszykarza zagranicznego, który nie ma rodziny w danym mieście. Na treningi poświęca się przeciętnie cztery godziny na dobą, więc trzeba coś robić z pozostałymi dwudziestoma (śmiech).
We Włocławku nie znajdziesz rozrywek na najwyższym poziomie...
- Tak, ale z tego co wiem, miasto prężnie się rozwija i rozrywek przybywa właściwie z miesiąca na miesiąc. A poza tym, mam ze sobą swój komputer, który jest włączony praktycznie całą dobę (śmiech). Poza tym lubię spędzać czas przed telewizorem. Dla kogoś może to wydawać się nudne, ale dla mnie to sposób na regenerację sił.
Przejdźmy do tematu Anwilu. Jaki zespół udało się zbudować trenerom?
- Solidny. Naprawdę solidny. Drużyna została skonstruowana w taki sposób, że na każdej pozycji jest dwóch równych koszykarzy. Nie ważne czy to pozycja rozgrywającego, rzucającego, skrzydłowego czy centra - każdy starter ma swojego zmiennika, na którego może liczyć w każdej minucie meczu. Taka koncepcja z pewnością przyniesie nam wiele dobrego podczas sezonu.
Wszyscy spodziewali się, że to właśnie ty będziesz podstawowym rozgrywającym, tymczasem w meczach przedsezonowych trener Igor Griszczuk częściej stawiał od pierwszych minut na Roberta Skibniewskiego...
- Tak, ale co z tego? Ja naprawdę jestem zadowolony z roli jaką mam w zespole. Nie przeszkadza mi to, że do gry wchodzę z ławki rezerwowych, bo trener daje mi odczuć, że jestem potrzebny tej drużynie. Zresztą, podejrzewam, że każdy z chłopaków powie to samo - trener liczy na wszystkich i ma zaufanie do każdego z nas. Spójrz na statystyki z tych spotkań przedsezonowych - nie wychodziłem od początku a mimo to grałem sporo minut, mniej więcej tyle samo co "Skiba", który jest bardzo dobrym zawodnikiem i świetnym kolegą.
Oglądałem większość spotkań kontrolnych Anwilu i jedna rzecz rzuca się w oczy - nie oddający zbyt wielu rzutów D.J. Thompson...
- Mówisz to w kontekście moich występów w AZS Koszalin? Więc zwróć uwagę, że tam byłem liderem zespołu. Nie tylko playmakerem, człowiekiem mającym kreować akcje, ale również strzelcem, dostarczycielem punktów. We Włocławku mam natomiast skupiać się głównie na takim rozprowadzaniu piłki, by ktoś, ktokolwiek z nas, łatwo zdobył punkty. Nie sądzę by Anwil potrzebował kolejnego seryjnego strzelca, skoro w zespole jest Andrew (Andrzej Pluta - przyp. M.F.), Nikola (Jovanović) czy Paul (Miller) (śmiech). Drużyna potrzebuje kogoś, kto poda tym strzelcom piłkę i ja kimś takim zdecydowanie jestem.
Wspomniałeś przed chwilą o trenerze. Jakie panują między wami relacje? O Igorze Griszczuku często mówi się, że to taki trener-motywator, który przede wszystkim żąda od zawodnika by zostawił serce na parkiecie i pokazał charakter...
- Tak jest w istocie, aczkolwiek... Znamy się z trenerem dopiero od kilku tygodni, więc nie jestem w stanie dokładnie go scharakteryzować. Z tego co zdążyłem już zobaczyć - jest bardzo wymagający, ale wie kiedy trzeba nas zmobilizować do ciężkiej pracy, a kiedy powinien dać nam trochę odetchnąć i rozrzedzić atmosferę. To duża zaleta. Ponadto obdarza swoich zawodników wielkim zaufaniem i sprawia, że czujesz się odpowiedzialny za wynik drużyny.
A co możesz powiedzieć o kapitanie waszej ekipy (w tym momencie korytarzem przechodził akurat Andrzej Pluta - przyp. M.F.)?
- Wow... Ludzie nie wiedzą i nawet nie wyobrażają sobie, jak on ciężko pracuje. Nasz kapitan nawet na treningach pokazuje takie serce do gry i taką chęć pracy nad sobą samym, jakiej nierzadko brakuje dwudziestoletnim koszykarzom. Ma 36 lat... To niesamowite i cieszę się, że gram z nim w jednym zespole. Ciągle gra na bardzo wysokim poziomie, ale zawdzięcza to tylko samemu sobie i ogromnej pracy, którą kiedyś wykonał. Bardzo chciałbym grać tak jak on, gdy będę w jego wieku.
Gdy trójek Pluty zabrakło w kilku spotkaniach sparingowych, jak chociażby w starciu z Treflem Sopot czy PGE Turowem Zgorzelec, Anwil miał wielkie problemy z odniesieniem zwycięstwa….
- Andrew jest wyjątkowo inteligentnym gościem. Wie co i kiedy musi zagrać, by drużyna miała z tego korzyść. Ale nie jest robotem, więc i jemu zdarzają się słabsze dni. A czy drużyna ma problem gdy Andrew gra słabiej? Nie wiem, ale weź pod uwagę fakt, że w tamtych meczach nie graliśmy pełnym składem. Zresztą, postawa w grach kontrolnych ma się nijak do meczów w trakcie sezonu. Sparingi to jedno, a prawdziwe rozgrywki to drugie i nie ma co mieszać tych dwóch światów.
Jakie masz oczekiwania względem rozpoczynającego się w środę sezonu?
- W zeszłym roku Anwil był drugi, więc sprawa wydaje się prosta (śmiech). Oczywiście szanujemy naszych rywali, w tym roku będzie w lidze kilka wyjątkowo dobrych ekip, ale znamy również swoją wartość i wiemy na co nas stać. Bardzo chciałbym jednak spróbować walki o sam tytuł mistrzowski, bo jeszcze nigdy w karierze nie wystąpiłem w finale, dlatego ze wszystkich sił będę starał się pomagać zespołowi w realizacji tego celu.
Jak zmienił się D.J. Thompson w przeciągu tych dwóch lat spędzonych w Grecji i Turcji?
- Sytuacja jest prosta - im dłużej, im ciężej grasz w koszykówkę i im więcej meczów rozgrywasz, tym więcej nabywasz doświadczenia i rutyny, a co za tym idzie - stajesz się lepszy. Tak zresztą jest ze wszystkim. Im częściej coś robisz, tym jesteś w tym skuteczniejszy. Im więcej robisz wywiadów, tym są one lepsze, czyż nie (śmiech)?
Skoro tak mówisz, to pewnie coś w tym jest. Jesteś dojrzałym koszykarzem? Na pewno bardziej dojrzałym, niż byłeś grając w AZS...
- Dokładnie tak, a wynika to z tego, o czym mówiłem przed chwilą. Jestem bardziej dojrzałym graczem niż byłem, bo mam na swoim koncie o jakieś sto rozegranych meczów więcej. A czy jestem dojrzałym graczem? Raczej dojrzewającym. Stale się uczę nowych rzeczy, stale odkrywam kolejne tajemnice basketu i liczę, że proces ten się długo nie skończy. Zdaję sobie sprawę, że jeszcze wiele pracy przede mną.
Czym jest dla ciebie koszykówka?
- Wszystkim. Koszykówka to coś więcej niż tylko piłka, kosze, parkiet, zespół, sala, fani... Koszykówka to życie, a życie to koszykówka. Poświęciłem się temu, oddałem w stu procentach, a nie mogło by tak być, gdybym nie miał koszykówki w sercu. To przykre, ale spotkałem na swojej drodze ludzi, którzy mówili, że basket to dla nich tylko idealny sposób na zarabianie pieniędzy i nie muszą się zbytnio wysilać. Dla mnie to niepojęte by traktować ten sport tylko i wyłącznie jak pracę. To coś znacznie, znacznie ważniejszego i piękniejszego. Ja nie umiałbym wybrać kilkumiesięcznej rozłąki z rodziną, z najbliższymi, ze znajomymi tylko dla czegoś, co daje mi pieniądze. Dlatego koszykówka jest wysoko ponad tym.
Co jest tak wyjątkowego w tym sporcie?
- Jest kilka rzeczy. Przede wszystkim to bardzo szybka, żywiołowa gra. Gdy patrzysz na futbol amerykański to tam akcje są bardzo często zatrzymywane, ustawiane od nowa, wręcz spowalniane. Piłka nożna? Drużyna wymienia kilkadziesiąt podań zanim strzeli bramkę... A koszykówka? Szybka, przyjemna dla oka. No i odległość do parkietu nie jest tak duża. Fani są blisko wydarzeń na boisku, widza wyraźnie twarze zawodników, ich zmęczenie, poświęcenie, wszystkie emocje. To jednak są sprawy techniczne, bo w tym sporcie jest jeszcze coś innego - zupełnie niemożliwego do opisania i to jest właśnie to, dlaczego ludzie kochają ten sport.