Michał Fałkowski: Słyszałem opinię, że ciężko jest, rozmawiając z tobą, zachować powagę. Podobno uwielbiasz się śmiać i rozśmieszać ludzi...
Tony Easley: Haha, masz rację, masz rację (śmiech)! Śmiech to nieodłączny element mojego życia. Uwielbiam się śmiać i rozśmieszać innych. Poszukaj moich zdjęć w Internecie, praktycznie wszędzie znajdziesz mnie z uśmiechem na twarzy. Śmieję się nawet podczas meczów (śmiech).
Czyli plotki się potwierdzają. Jakim typem człowieka jesteś ponadto?
- Ponadto jestem normalnym człowiekiem (śmiech). Wolałbym opisywać siebie jako koszykarza.
Dobrze, w takim razie poproszę o krótką autocharakterystykę Tony’ego Easley’a-koszykarza.
- Mam sześć stóp i dziewięć cali wzrostu (około 205-206 cm) i występuję na pozycji silnego skrzydłowego lub centra. Jestem bardzo atletycznie grającym zawodnikiem, który często wykorzystuje swoją motorykę oraz wyskok. Z racji tego, że nie jestem zbyt duży, jak na gracza podkoszowego, bazuję również na szybkości, co pomaga mi grać jeden na jednego przeciwko cięższym rywalom. Myślę również, że mam dobry timing, co pozwala mi na dobrą defensywę - stąd notuję wiele bloków. No i oczywiście dużo gadam (śmiech). Oprócz tego, że sporo się śmieję, równie sporo mówię podczas meczów. Do wszystkich i o wszystkim bez względu na to czy bronię czy atakuję (śmiech).
I znowu się śmiejesz... Opowiedz o swoich początkach koszykarskich...
- Moim pierwszym sportem przez długi, długi czas był baseball. W koszykówkę zacząłem grać w siódmej klasie. Niestety, zarówno w trakcie ósmej i dziewiątej klasy nie grałem w ogóle w basket z powodu mojej astmy. Nadal jednam kochałem tą grę i chcąc być blisko zespołu, postanowiłem zostać menedżerem ekipy. Dopiero w dziesiątej klasie mój stan zdrowia poprawił się na tyle, że mogłem dołączyć do drużyny "B", zaś w jedenastej i dwunastej klasie na stałe miałem już miejsce w podstawowym składzie.
Wiele przeszedłeś...
- Tak i wiesz co? Jestem z tego faktu bardzo dumny. Przezwyciężyć chorobę to wielka sprawa, a ja byłem ponadto jeszcze uczestnikiem wielu sukcesów. Gdy byłem w szkole średniej w Auburn, w stanie Alabama, bo stamtąd właściwie jestem, wygraliśmy m.in. mistrzostwo stanowe, a następnie dostałem się na bardzo silny uniwersytet Murray State.
Właśnie, Murray State. Jak wspominasz czas spędzony w NCAA?
- Kocham Murray! Boże, to był fantastyczny czas. Spotkałem wielu świetnych ludzi, i nie mówię teraz nawet o kolegach z zespołu, ale o zwykłych, przeciętnych studentach, którzy nam kibicowali. Może to nieskromne, ale byłem ulubieńcem fanów i w trakcie ostatniego czasu, po moim odejściu z Murray, otrzymałem wiele maili z wyrazami sympatii i życzeniami powodzenia w kontekście profesjonalnej kariery. A wracając do NCAA - rozgrywki były kapitalne i wierzę, że to najlepszy czas mojego życia. To właśnie wtedy tak naprawdę odkryłem kim jestem i co chcę robić w przyszłości.
Pamiętasz jakiś szczególnie dobry mecz w swoim wykonaniu?
- Może nie tyle, co w moim wykonaniu, ale jeden mecz pamiętam w sposób szczególny. Było to przeciwko Jacksonville State. Ten mecz decydował o mistrzostwie sezonu regularnego i lokalna prasa stanowa przez kilka dni skupiała się tylko na tym. Pamiętam, że praktycznie cała moja rodzina pojawiła się na trybunach, wraz ze znajomymi, sąsiadami czy ludźmi z kościoła. Nawet moja babcia pofatygowała się na to wydarzenie. Oczywiście nie muszę mówić, że wygraliśmy ten pojedynek (śmiech).
Czego nauczyłeś się podczas NCAA?
- Myślę, że koszykówka rodem z NCAA nie tylko ukształtowała mnie jako koszykarza, ale sprawiła, że stałem się lepszym człowiekiem. Nabyłem bardzo dobrych nawyków, jak samokontrola i dyscyplina, zmienił mi się charakter, stałem się bardziej otwarty na ludzi, rozwinął mi się zmysł integracji... Trenerzy z kolei nauczyli mnie, że trzeba szanować grę, szanować własny zespół oraz rywala. Na koniec powiedziałbym jeszcze jedną ważną rzecz - myślę, że po czterech latach w Murray State wiem kiedy trzeba przewodniczyć grupie, a kiedy trzeba pójść za kimś.
Patrząc w twoje statystyki z tamtego okresu, w oczy rzuca się jedna rzecz - podczas ostatniego roku znacząco wzrosły twoje statystyki. To efekt tylko tego, że zacząłeś grać w pierwszej piątce?
- To też miało wpływ, ale nie tylko. Rozpoczynanie meczów w pierwszej piątce to fajna sprawa, ale nie znaczy kompletnie nic, gdy przegrywasz. Największą różnicą zaszła w mojej mentalności, w sposobie myślenia. Zrozumiałem, że jako jeden z najstarszych graczy muszę starać się być bardziej agresywny, zarówno w ataku, jak i w obronie, oraz być przykładem dla moich młodszych kolegów. W kluczowych momentach to ja brałem na siebie odpowiedzialność.
Twoje słowa znajdują potwierdzenie w opiniach, z którymi się spotkałem. Polonii Warszawa trafił się bardzo dojrzały mentalnie koszykarz...
- Chyba można tak powiedzieć (śmiech). Wierzę, że wybór Polonii był bardzo dobrą decyzją. Myślę, że to jest wyjątkowy zespół, bo jesteśmy bardzo młodzi, ale bardzo utalentowani i mamy wielki potencjał by stać się jeszcze lepszymi koszykarzami. Mamy w składzie kilku weteranów, liderów i spory ładunek młodości oraz polotu. To dobra mieszanka.
Dlaczego akurat Polonia Warszawa?
- Mój agent zebrał kilka ofert i powiedział, że Polonia to będzie prawdziwe wyzwanie. Nie tylko wyzwanie czysto koszykarskie, sportowe, ale również pod innymi względami. Chodzi mi o to, że będę zupełnie sam w nowym otoczeniu, wielkim mieście, nowym środowisku, nowej, silnej lidze. Chciałbym udowodnić swoją wartość na tle mocnych rywali i udowodnić, przede wszystkim samemu sobie, że mogę być w czołówce koszykarzy na mojej pozycji w profesjonalnej lidze. Myślę, że jestem gotowy.
A po roku w Polsce...
- Nie mam pojęcia, co będzie. Daj spokój, nie zagrałem ani jednego meczu tutaj, a ty mnie pytasz o tak odległą przyszłość? (śmiech)
Wielu zawodników traktuje polską ligę jako dobre miejsce do wypracowania sobie takich statystyk, które w przyszłości pozwolą im na angaż i pieniądze w lepszej lidze. Ty też?
- Jeśli będę grał dobrze, ale nie tylko dobrze indywidualnie, lecz przede wszystkim razem z zespołem, to Polska nie tylko będzie trampoliną dla mnie, ale i dla całego zespołu, reszty koszykarzy. Dla mnie naprawdę liczy się to bym był tak dobrym członkiem drużyny, jak tylko się da. Będę robił wszystko, by moja ekipa wygrywała - notował zbiórki, blokował, zdobywał punkty, podawał piłkę albo nawet podawał wodę, gdy będę na ławce rezerwowych (śmiech)! Wszystko co tylko jest konieczne do osiągnięcia sukcesu będzie dla mnie czymś naturalnym. A wracając do twojego pytania - nie wybiegam tak mocno w przyszłość. Na razie Polonia jest najważniejsza.
Jaki styl prezentować będzie Polonia Warszawa w sezonie 2010/2011?. Co sądzisz o swoim zespole?
- Nie ma czegoś takiego jak jeden styl. Styl kształtuje się przez kilka miesięcy, właściwie przez cały sezon. Myślę, że mamy potencjał zarówno pod koszem, jak i na dystansie, więc z pewnością nie raz, nie dwa zaskoczymy jeszcze ekspertów i kibiców swoją grą. Mamy świetnego trenera, który zna się na koszykówce i jest w stanie udźwignąć ciężar prowadzenia drużyny. Uważam, że stworzył bardzo wybuchową mieszankę.
Dostrzegasz jakieś podobieństwa między Murray State a Polonią?
- Nie ma ich za wiele. Może tylko to, że obie ekipy są bardzo młode, z tym, że na uczelni to jest sprawa oczywista, a Polonia to tylko efekt koncepcji trenera. Dlatego zdecydowanie więcej jest różnic. W Murray graliśmy przede wszystkim stylem, który nazywa się "run and gun", czyli biegaj i rzucaj. Było również wiele presji, wysokiej obrony, z której byliśmy bardzo dumni, bo pozwalała nam na szybkie kontry i zdobywanie łatwych punktów.
Jakie masz odczucia przed zbliżającym się sezonem? Co chciałbyś indywidualnie osiągnąć?
- Indywidualnie? Nic (śmiech). Mówiłem już o tym, że ze wszech miar chcę być przede wszystkim graczem zespołu. Nie wyobrażam sobie możliwości bym to ja był po sezonie w komfortowej sytuacji ze względu na moje średnie, lecz zespół nie zrobiłby żadnego postępu. Za wszelką cenę nie chcę zawieść drużyny - to jest dla mnie najważniejsze. Indywidualne wyczyny nie mają racji bytu, gdy nie ma wyników zespołu.
A rozmawiałeś już z trenerem Kamińskim na temat swojej roli w zespole?
- Trochę rozmawialiśmy, ale nie było mowy o tym, czy na przykład będę graczem pierwszej piątki czy rezerwowym. Trener powiedział mi, że wszystko zależy właściwie ode mnie i od tego, jak będę pracował na treningach. Rozpoczynanie spotkania w pierwszej piątce nie ma dla mnie właściwie żadnego znaczenia. Jeśli będę zaczynał, będę bardzo wdzięczny za to, że dostrzeżono moją pracę i wysiłek, ale jeśli trener uzna, że dla zespołu będzie lepiej, gdy będę wchodził do gry z ławki - w porządku, nie ma problemu. Mam nadzieję jednak, że wychodząc na parkiet, dam takiego pozytywnego kopa mojej ekipie, zaliczę kilka wsadów, bo to zawsze pomaga uwierzyć w siebie i w swoje szanse (śmiech). Wierzę, że zespół będzie w stanie wykorzystać moją energię i sprawność w grze pod koszem.