Michał Fałkowski: Choć z pewnością pytają pana o to wszyscy, nie rozpoczniemy wywiadu inaczej, niż od kwestii związanej z transferem do Anwilu w kontekście Wrocławia.
Robert Skibniewski: Nie czuję jakieś wyjątkowości w tym kontekście. Czuję się tak samo jak w Grudziądzu, Zgorzelcu czy Prostejovie. We Włocławku będę otoczony ludźmi, którzy mają ten sam cel co ja, czyli wygrywać każdy kolejny mecz. A to, czy ktoś żyje przeszłością, tym co było kiedyś, to jego osobista sprawa.
W zeszłym sezonie był w Anwilu Kamil Chanas, teraz pan. Z pewnością rozmawialiście o całej sytuacji. A może otrzymał pan telefon od Macieja Zielińskiego z pytaniem "co najlepszego zrobiłeś"?
- Nie miałem telefonu od Maćka (śmiech). Z Kamilem również dużo nie rozmawiałem. Potwierdził mi jedynie to, co było wiadome od dawna, czyli świetna organizacja klubu i super koledzy z drużyny. No i jeszcze jedna ważna rzecz, na którą mało zwracają uwagę kibice - nie tak dalekie wyjazdy na mecze jak to miało miejsce w Zgorzelcu czy choćby we Wrocławiu.
Może pan uchylić rąbka tajemnicy jak to było z Anwilem? To włocławski klub odezwał się do pana?
- W pewnym momencie byłem bliski podpisania umowy z jednym z polskich klubów. Nie wymienię nazwy, bo teraz nie ma to najmniejszego znaczenia. Ustalaliśmy warunki kontraktu, ale miałem odczekać jeszcze parę dni na ostateczną decyzję. I w tym czasie zadzwonił właśnie mój agent i powiedział, że jest opcja grania w Anwilu. Od tego momentu sprawy potoczyły się bardzo szybko, sprawnie i konkretnie i tak oto będę reprezentował Włocławek w następnym sezonie (śmiech).
Rozmawiał pan już z trenerem Igorem Griszczukiem na temat swojej roli w Anwilu? Powszechnie mówi się, że będzie pan zmiennikiem rozgrywającego, ale to bardzo ogólne stwierdzenie.
- Tak ma być, ale na więcej szczegółów przyjdzie jednak czas po zakończeniu kadry.
W trakcie swojej kariery znany był pan przede wszystkim z umiejętności organizowania gry. Nigdy nie był pan wybitnym strzelcem, ale kreowanie pozycji partnerom to pana mocna strona. Czy w Anwilu będziemy oglądać właśnie takiego Roberta Skibniewskiego czy dwuletni pobyt w Czechach coś zmienił w Pana grze?
- To, jakiego Roberta Skibniewskiego będziemy oglądać w Anwilu zależy tylko i wyłącznie od trenera Griszczuka. W Czechach na przykład trener stawiał na mnie jako strzelca za trzy punkty. Moja skuteczność wynosiła pomiędzy 40, a 45 procent i w finałach trener naszego rywala CEZ Nymburk, Muli Katzurin, nakazał swoim graczom nie odpuszczać mnie ani na krok. Za czasów Śląska z kolei trener Jacek Winnicki praktycznie zabronił mi patrzeć na kosz i nakazał skupiać się na kreowaniu pozycji partnerom. Te sytuacje bardzo dobrze obrazują to, jaki wpływ ma szkoleniowiec na jakość gry koszykarza, dlatego również i we Włocławku wszystko będzie zależało od tego, czego wymagał będzie ode mnie trener Griszczuk.
Z Prostejova odszedł pan ze względu na limity obcokrajowców. Nie kusiła pana mimo wszystko możliwość pozostania w lidze naszych południowych sąsiadów? Może jeśli nie Prostejov to inny klub?
- Nie widziałbym siebie w innych czeskich klubach. W zespole z Prostejova czułem się wybornie. Klub był świetnie zorganizowany, trener wyjątkowo ambitny, a koledzy z zespołu naprawdę fajni. Problemem był jednak brak czeskich zawodników w składzie. Pojawił się przepis, który mówi, że w drużynie meczowej musi być minimum sześciu Czechów, a że w trakcie poprzedniego sezonu swoje kontrakty przedłużyli Amerykanie i Litwini, a na koniec rozgrywek to samo zrobił Radek Hyży, to zostało tylko jedno wolne miejsce dla obcokrajowca. Czesi mają problemy z wysokimi koszykarzami, więc uznano, że to właśnie na tej pozycji musi być gracz spoza kraju i prawdopodobnie barwy tego klubu będzie prezentował Czarek Trybański. Tym samym zabrakło miejsca dla mnie.
Jakie to uczucie wracać do Polski po dwóch latach przerwy? I to od razu do klubu, który bije się o najwyższe cele?
- Uczucie zupełnie normalne. Nie będę musiał zabierać ze sobą czeskiego numeru telefonu (śmiech). Cieszę się, że trafiłem do takiego klubu, jak Anwil, bo jestem człowiekiem, który zawsze bije się o najwyższe cele. Tak samo było w moich poprzednich klubach.
Często powtarza pan, że gra w Prostejovie to był bardzo udany ruch. Skąd to zadowolenie? Pański były klub nie był w stanie wyrwać mistrzostwa ekipie z Nymburka.
- A czy to źle, że zespół w ciągu dwóch lat wywalczył srebro i brąz? Ja zagrałem w 44 spotkaniach w sezonie regularnym, do tego dochodziły mecze w Pucharze CEBL, faza play-off czy Puchar Czech. Grania było po prostu multum i to była naprawdę komfortowa sytuacja. A do tego klub był profesjonalny, zorganizowany, zawsze walczył o najwyższe cele. Będę polecał tę ligę każdemu koszykarzowi.
Wielu kibiców czy nawet ekspertów traktuje ligę czeską z przymrużeniem oka. Dlaczego tak jest? Jak pan myśli? Przecież ekipa z Nymburka z powodzeniem mogłaby grać w Polsce.
- Pytanie co to za eksperci i czy oglądali jakieś mecze? Z tego co pamiętam reprezentacja naszego kraju przegrywała jakiś czas temu z reprezentacją naszych południowych sąsiadów. Kiedyś już o tym wspominałem, ale np. na turnieju w Poznaniu przed poprzednim sezonem Prostejov pokonał Anwil, już podczas sezonu CEZ Nymburk awansował w Pucharze Europy do fazy TOP 8. W przyszłym sezonie mistrz będzie występował również w Lidze Adriatyckiej, rozegra eliminacje do występów w Eurolidze... A drużyna z Novego Jicina wygrała Puchar CEBL. Poziom ligi definitywnie podnosi się z roku na rok.
Andrej Urlep i Saso Filipovski - tych trenerów wymienia pan zapytany o najlepszych, z którymi miał do czynienia. Co do Urlepa, sprawa jest jasna, ale chciałbym na chwilę zatrzymać się przy Filipovskim. Skąd taka dobra etykietka, skoro Słoweniec nieczęsto korzystał z pana usług w Turowie - przeciętnie spędzał pan na parkiecie niecałe dziewięć minut.
- Saso jest przede wszystkim super człowiekiem, który nigdy nikogo nie oszuka. Pokazał mi takie rzeczy o baskecie, o których niejeden szkoleniowiec nawet by nie pomyślał. On uczy grać w koszykówkę, uczy ją czytać i patrzeć na nią z różnych stron. Gdybym nie spotkał tego trenera na swojej drodze, nie wiedziałbym tyle o tym wszystkim, co teraz wiem. A może nawet nie zagrałbym w Anwilu. Do dzisiaj z trenerem Filipovskim jesteśmy w kontakcie.
Teraz przyjdzie panu współpracować z Igorem Griszczukiem. Jakie oczekiwania?
- On jest zwycięzcą. Był jako gracz, jest jako szkoleniowiec. Cieszę się, że będę grał pod jego skrzydłami. Potrafi wycisnąć z każdego gracza to, co najlepsze i tego oczekuję po naszej współpracy.
Poza panem, póki co w Anwilu są jeszcze: Wołoszyn, Pluta, Berisha i Jovanović. Chyba zdecydowanie łatwiej gra się rozgrywającemu gdy ma obok siebie tak dobrych strzelców z dystansu?
- Oczywiście, że tak. Bez dwóch zdań. Grać m.in. z tak wybitnym strzelcem jakim jest Andrzej Pluta, to jest miód na moje serce. Bardzo się cieszę, że będę miał takich fajnych kolegów w zespole.
Choć drużyna nie ma jeszcze pełnego składu, oczekiwania klubu i kibiców są jasne - zespół ma zagrać w finale ligi. Brak awansu do finału będzie porażką. Czy tak wysoko zawieszona poprzeczka dodatkowo motywuje czy paraliżuje?
- Gdyby mnie to paraliżowało, to bym z domu nie wychodził. Zawsze grałem o najwyższe cele i nadal będę o nie grał. Tak samo Anwil - zawsze walczył o mistrzostwo Polski i nic w tej kwestii się nie zmieniło. Nie widzę innej opcji, jak awans do finału.
Dodatkowo, w przyszłym sezonie klub zagra w pucharach europejskich po dwóch latach przerwy. Co będzie sukcesem?
- Zdecydowanie jest jeszcze za wcześnie aby o tym mówić.