Arvydas Macijauskas dnia 8 czerwca oficjalnie przestał być profesjonalnym koszykarzem. Litewski zawodnik, który był jednym z najlepszych strzelców mijającej dekady w Europie, ogłosił rozstanie z zawodowym basketem z powodu przewlekłych kontuzji. Macijauskas od około czterech lat zmagał się z problemami zdrowotnymi, a ślepy los jeszcze raz pokazał, że nie wybiera. Wszak dziesięć lat temu Litwin miał wszystkie argumenty w ręku by zgarnąć wszystkie możliwe trofea w Europie.
Obiecujące początki
Talent młodego Arvydasa Macijauskasa zauważono na Litwie bardzo szybko. Wszak w kraju naszych wschodnio-północnych sąsiadów system wyławiania perełek, spośród dziesiątek tysięcy dzieci uprawiających koszykówkę, jest szalenie efektywny i wydajny. Ledwie kilkunastoletni chłopiec szybko znalazł uznanie trenerów Neptunasa Kłajpeda i tam właśnie po raz pierwszy zetknął się z basketem z pogranicza profesjonalizmu. - Ten zespół był dla mnie odskocznią do wielkiego sportu. Dostałem się do niego jako młody, utalentowany chłopak, który ma przed sobą lata świetlne ciężkiej pracy - wspominał po latach Litwin.
W pierwszej drużynie zadebiutował w roku 1996 roku, mając zaledwie 16 lat, lecz po rozegraniu trzech spotkań, został z powrotem oddany do ekipy, która brała udział w rozgrywkach szkolnych i na niższym szczeblu. - Pamiętam, jak wiele było wtedy problemów organizacyjnych. Brakował nam butów do gry, lecz musieliśmy sobie jakoś radzić. Miłość do koszykówki była jednak tak wielka, że nie zwracało się uwagi na drobne przeszkody. Każdy marzył o grze i wielkiej karierze - opowiadał bohater, który w Neptunasie spędził ogółem trzy sezony, notując w ostatnim z nich 12,7 punktu przy skuteczności 53 procent rzutów z gry. Jak na 19-letniego młokosa - wynik wyjątkowy.
Kolejny krok - litewski poranek
Na Litwie, gdzie koszykówka od zawsze traktowana jest prawie jak religia i największe dobro kulturowe kraju, od lat rządzą i dzielą dwie ekipy: Lietuvos Rytas Wilno i Żalgiris Kowno, lecz w latach 90-tych w grze o tytuł liczyła się jeszcze jedna drużyna: stołeczny Atletas. Lietuvos Rytas, spadkobierca tradycji dawnej Statyby, który swoją teraźniejszą nazwę nosi od roku 1997, kiedy to gazeta "Lietuvos Rytas" (w tłumaczeniu - "Litewski Poranek") została sponsorem klubu, był dopiero trzecim w kolejce po najwyższe laury.
Jakież było więc zdziwienie, gdy Macijauskas wybrał grę w ekipie z Wilna i odrzucił bajeczną, wydawałoby się, ofertę Żalgirisu Kowno. Przecież w latach 1991-99 (w 1994 roku utworzona została Litewska Liga Koszykówki - LKL), Żalgiris wygrał dziewięć mistrzostw kraju, a w momencie gdy 19-letni rzucający obrońca otrzymał propozycję gry, kowieńska drużyna celebrowała jeszcze największy sukces w historii - mistrzostwo Euroligi. - Po prostu uznałem, że lepsze warunki rozwoju będę miał w Lietuvosie. Nie bałem się rywalizacji, ale w Wilnie zapewniano mnie, że będę miał wiele okazji by się pokazać, podczas gdy w Kownie niedoświadczonemu graczowi byłoby o wiele trudniej - tłumaczył w jednym z wywiadów Macijauskas. W ówczesnym zespole Żalgirisu grały takie gwiazdy jak: Tyus Edney, Saulius Stombergas, czy bracia Mindaugas i Eurelijus Zukauskasowie.
"Wielka Trójka"
Nieco inna polityka panowała wówczas w Wilnie. Włodarze Lietuvosu Rytas sięgnęli po doświadczonego trenera, Jonasa Kazlauskasa, który miał zajmować się głównie rozwojem młodego narybku. Poza 19-letnim Macijauskasem, w zespole byli również m.in.: jego rówieśnik Robertas Javtokas, o cztery lata starszy Kęstutis Sestokas, czy 21-letni Ramunas Siskauskas. To właśnie ten ostatni skrzydłowy wraz z doświadczonym, 26-letnim Andriusem Giedraitisem i najstarszym w tym gronie, 30-letnim Erikiem Elliottem byli nazywani przez prasę "Wielką Trójką" Lietuvosu, mającą poprowadzić klub do sukcesów. Macijauskas natomiast miał być graczem drugiego planu.
- Nikt nie gwarantował mi miejsca w pierwszej piątce. Kilku starszych kolegów miało pewność, ale nam, młodym, często jeszcze nastoletnim graczom, nikt nic nie obiecywał. Mówiono nam tylko, że każdy otrzyma swoją szansę i będzie mógł się pokazać - mówił później rzucający obrońca, który swoją okazję bardzo szybko zamienił w regularne występy. Młody Litwin już w pierwszym swoim sezonie rzucał przeciętnie 11,2 punktu, trafiając na znakomitej skuteczności 61,3 procent za dwa i 52,2 za trzy (!), podczas gdy kreowany na lidera spośród koszykarzy krajowych, Siskauskas zdobywał średnio tylko 9,8 punktu.
Nie będzie więc ani krzty przesady w tym, że gdyby nie dobra gra niedoświadczonego młokosa, Lietuvos Rytas nie zdobyłby mistrzostwa Litwy w roku 2000 i nie powtórzył tego sukcesu dwa lata później. Ogółem Macijauskas reprezentował barwy wileńskiego klubu przez cztery sezony (1999/2003), rozegrał 143 mecze, uzyskując średnią 15,3 punktu. W pewnych momentach wskaźnik ten wzrastał do stanu ponad 18 oczek, co dało koszykarzowi tytuł MVP ligi w roku 2002 i 2003.
Reprezentacja trampoliną do ACB
Po bardzo udanych siedmiu sezonach w swoim kraju, w 2003 roku 23-letni obrońca, zaliczany już do ścisłego grona najlepszych zawodników na swojej pozycji w Europie, powziął pierwszą decyzję odnośnie zmiany otoczenia. Odrzucając propozycje m.in. Barcelony, Benettonu czy Maccabi, wybrał grę w TAU Ceramice Vitoria. Jednak zanim oficjalnie przywdział trykot hiszpańskiej ekipy, we wrześniu tego samego roku odbyły się w Szwecji Mistrzostwa Europy. Litwa od lat zaliczana była do grona medalistów, lecz od roku 1995 (srebrny medal w Grecji) nie święciła żadnych triumfów.
Tymczasem na parkietach w chłodnej Skandynawii Litwa nie dała szans rywalom, pokonując w finale Hiszpanię 93:84, a Macijauskas zaaplikował przeciwnikom 21 punktów. W całym turnieju rzucał średnio 15,8 punktu, co otworzyło mu drogę do prawdziwie wielkiej kariery. Graczem zainteresowało się wiele klubów, lecz wyścig ostatecznie wygrała TAU Ceramica. Litwin szybko odpłacił się za to zaufanie i już w swoim debiutanckim sezonie w Eurolidze wprawił w osłupienie wszystkich ekspertów koszykówki. W 20 spotkaniach rzucił 389 punktów, co dało mu średnią prawie 19,5 na mecz. Przeciwko ASVEL Villeurbanne w grudniu 2003 roku zdobył nawet 40 oczek (rekord kariery)!
- To wszystko były wyjątkowe zawody. Wychodziłem na parkiet i cieszyłem się, że mogę pomóc mojemu klubowi zwyciężać. Czerpałem wielką radość z tego, w jakim jestem miejscu, z jakim koszykarzami gram w jednym zespole i przeciwko komu - mówił Litwin, który rok później mógł cieszyć się z wicemistrzostwa Euroligi, a także wyboru do pierwszej piątki tych najbardziej prestiżowych rozgrywek na Starym Kontynencie. Choć nie wygrał mistrzostwa w Hiszpanii, postanowił, że czas najwyższy sprawdzić się wśród najlepszych z najlepszych. I podpisał kontrakt z New Orleans Hornets.
Szerszenie pokuły mocno
W NBA litewskiej gwieździe nie szło już jednak tak dobrze, jak w Europie. Od początku miał problemy z przystosowaniem się do nieznanego wcześniej typu koszykówki, bardziej siłowego, atletycznego, bazującego na motorycznych walorach, a nie tylko na perfekcyjnym rzucie. - Właściwie to wszystko szło źle od samego początku. Trener był naprawdę kiepski, miał swoich ulubieńców i na nich stawiał. Zespół był źle zbudowany, panowała fatalna atmosfera. Każdy patrzył na swojego partnera jak na wroga, kogoś od kogo musi być lepszy. Była niezdrowa rywalizacja - wspominał później swoją przygodę z NBA Litwin.
Macijauskas ogółem rozegrał w najlepszej lidze świata 135 minut w 19 spotkaniach. Rzucił 44 punkty, czyli tyle, ile w Europie w przeciągu dwóch, maksymalnie trzech meczach. Dlatego gdy po zakończeniu rozgrywek kierownictwo klubu wykupiło jego kontrakt i pozwoliło mu odejść do innego zespołu, Litwin był najszczęśliwszym człowiekiem świata. - Naprawdę nic mnie nie ucieszyło tak mocno, jak fakt, że już nie muszę grać w NBA. Wchodziłem na parkiet naprawdę epizodycznie. Czasami grałem minutę, czasami dwie, czasami trochę więcej, ale co z tego... - dodawał koszykarz. Kiedy więc przed sezonem 2006/2007 angaż zaproponowali mu działacze Olympiacosu Piresu, rzucający obrońca bez wahania podpisał czteroletnią umowę wartą 9 milionów euro. Wydawało się, że jego gwiazda znowu będzie świeciła jasno.
Początek końca
Czar prysł wraz z nadejściem września. W jednym z meczów sparingowych, Litwin doznał groźnej kontuzji ścięgna Achillesa. Choć pierwsze prognozy mówiły tylko o naderwaniu, ostatecznie okazało się ono całkowicie zerwane i przymusowa przerwa zwiększyła się do ponad sześciu miesięcy. Koszykarz wrócił jeszcze do gry pod koniec rozgrywek i ostatecznie wystąpił w 19 meczach, co uznano za dobry prognostyk. Nawet pomimo tego, że jego średnia po raz pierwszy w karierze (poza NBA) spadła poniżej 10 oczek - do stanu 9,2.
Sezon 2007/2008 rozpoczął się jednak obiecująco. Obrońca ponownie trafiał jak natchniony, został uznany najlepszym graczem listopada, lecz tym razem odezwał się dawny uraz stopy jeszcze z czasów NBA. Kontuzja ta spowodowała, że Litwin znowu grał bardzo mało, ale także bardzo skutecznie. W 22 meczach ogółem, notował przeciętnie 14,3 punktu. I choć brzmi to jak jakiś kiepski cytat z filmu niskobudżetowego, ostatni mecz tamtego sezonu był dla Macijauskasa również ostatnim w karierze! Koszykarz miał wówczas 28 lat...
Przed kolejnymi rozgrywkami, Olympiacos powziął bowiem decyzję o anulowaniu umowy z zawodnikiem bez wypłacenia mu reszty sumy kontraktu. Gracz skierował sprawę do sądu, który przychylił się do jego decyzji, lecz grecki klub wniósł apelację w tej kwestii. Ponownie rozpatrzenie tym razem zostało rozstrzygnięte na niekorzyść zawodnika. Prawnikom Olympiacosu udało udowodnić się, że Macijauskas bez pozwolenia trenował z Lietuvosem Rytas w momencie, gdy tak naprawdę wiązała go jeszcze umowa z Olympiacosem. Klub z Pireusu zaoszczędził tym samym 4,4 miliona Euro z tytułu umowy, która miała wygasnąć w czerwcu 2010 roku, a zawodnik został na przysłowiowym lodzie.
Odkąd rozegrał swoje ostatnie spotkanie na koszykarskich parkietach, Macijauskas robił wszytko by wrócić do gry. Trenował indywidualnie w Stanach Zjednoczonych, ćwiczył wraz z koszykarzami Asseco Prokomu Sopot, mając nadzieję na to, że będzie w stanie pomóc reprezentacji Litwy na zbliżających się Mistrzostwach Świata w Turcji na przełomie sierpnia i września.
Przed kilkoma dniami, koszykarz dowiedział się jednak, że nie zdąży wyleczyć kontuzjowanej stopy do tego czasu, a najlepszym rozwiązaniem będzie dla niego operacja oraz przejście pełnej rehabilitacji, która potrwa cały rok. Oznaczałoby to powrót na parkiet dopiero w połowie 2011 roku. I choć kusząca była perspektywa gry na Mistrzostwach Europy, które w tym czasie będą miały miejsce w rodzinnym kraju koszykarza, Macijauskas zdecydował, że nie warto czekać tak długo. Jak wielka zatem musiała być frustracja, przygnębienie i zwykły smutek gracza, że nie zdecydował się powalczyć raz jeszcze po to, by rozstać się z koszykówką w obliczu przyjaciół z reprezentacji, w obliczu wiernych kibiców i być może z krążkiem na szyi?
Tego się nie dowiemy, gdyż poza oficjalnym stanowiskiem, jeden z najlepszych rzucających obrońców mijającej dekady nie chce komentować nic więcej.