Arkadiusz Miłoszewski: Trochę dostaliśmy po uszach. Teraz się zacznie prawdziwy finał

PAP / Marcin Bielecki / Na zdjęciu: Arkadiusz Miłoszewski
PAP / Marcin Bielecki / Na zdjęciu: Arkadiusz Miłoszewski

Gdy King Szczecin grał w pełnym składzie był nie do zatrzymania. W czwartym pojedynku finałowym pierwsze problemy rywala wykorzystał WKS Śląsk. Wrocławianie zwyciężyli 85:75 i przedłużyli rywalizację o mistrzostwo Polski.

Trzy wysokie zwycięstwa jeszcze niczego nie gwarantują. WKS Śląsk Wrocław przedłużył rywalizację o mistrzostwo Polski. - Teraz się zacznie prawdziwy finał. Śląsk uwierzył, że może nas pokonać. My trochę dostaliśmy po uszach. Za pięknie by było gdybyśmy wygrali 4:0 - przyznał na pomeczowej konferencji prasowej trener Kinga Szczecin, Arkadiusz Miłoszewski.

- Kluczem do meczu był brak obrony jeden na jeden. Do tej pory bardzo dobrze broniliśmy. Nie pozwalaliśmy Martinowi rozwinąć skrzydeł, a w tym meczu to robił. Naszej agresywności bardzo zabrakło. Już w pierwszych minutach bałem się, że nie mamy energii, którą mieliśmy we wcześniejszych meczach. Nie możemy sobie pozwolić na stratę 29 punktów w pierwszej kwarcie jeżeli chcemy być mistrzem Polski - analizował szkoleniowiec Kinga Szczecin.

Jeremiah Martin zdobył 33 punkty. Lider Śląska rozegrał zdecydowanie swój najlepszy mecz w finałowych starciach. Miał jednak o tyle łatwiej, że już po 16 minutach do szatni ze względu na popełnione dwa przewinienia niesportowe został odesłany Zac Cuthbertson. Mocny kandydat do MVP finałów w trzech wcześniejszych pojedynkach świetnie pilnował Martina.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: piękna partnerka Arkadiusza Milika zakończyła pewien etap

- jesteśmy monolitem. Role były do tej pory bardzo podzielone. Zawaliła nam się rotacja. Myślę, że na zawodników wpłynęło to trochę deprymująco. Seria 17:0 ustawiła cały mecz. Trzeba pochwalić zespół, że wrócił, próbował. Zeszliśmy na sześć punktów i to jest budujące natomiast zabrakło małych rzeczy - ocenił Arkadiusz Miłoszewski.

To nie był jedyny kadrowy problem Kinga Szczecin. W końcówce środowego meczu (90:67) kontuzji stawu skokowego nabawił się Bryce Brown. Czołowy strzelec swojej drużyny w piątek spędził na parkiecie 13 minut. Co jednak zaskakujące, na boisko wszedł dopiero w trzeciej kwarcie, gdy King przegrywał już różnicą 18 "oczek".

- Sam zgłosił, że chce grać. Bardzo często słucham zawodników. Oni czasami lepiej czują na boisku. Czuł na ławce, że może pomóc. Można powiedzieć, że to była nasza ostatnia deska ratunku. Okazało się to dobrą decyzją. Bryce dał super energię, co jest budujące przed kolejnym meczem we Wrocławiu - tłumaczył swoje decyzje trener Kinga.

To był o tyle zaskakujący ruch, że w tym momencie szansa na zwycięstwo i zakończenie rywalizacji nie była duża. Trener podkreślił jednak, że wpuszczenie Amerykanina do gry nie było nadmiernym ryzykiem w perspektywie kolejnego (kolejnych?) meczów ze Śląskiem.

- Myślę, że to nie jest tak poważna kontuzja, która może spowodować, że jego stan się pogorszy. To jest kontuzja, która z godziny na godzinę będzie się leczyła i miałem informację ze sztabu medycznego, że nie ma przeciwwskazań do jego gry. Był tylko próg bólowy, czy on da radę. Tam nie ma nic, co mogłoby się pogorszyć - zapewnił Arkadiusz Miłoszewski.

Zobacz także: Wielki rzut gwiazdy reprezentacji Polski! Ponitka trafił na zwycięstwo
Spory ruch na rynku. Oto możliwe transfery

Komentarze (0)