[b]
[/b]Ryszard Szurkowski to trzykrotny mistrz świata, czterokrotny triumfator Wyścigu Pokoju i największa ikona polskiego kolarstwa. Były sportowiec zmarł nagle w lutym tego roku, chorował na nowotwór. Ostatnie lata życie spędził na rehabilitacji po wypadku w wyścigu weteranów dookoła Kolonii w 2018 roku. Był sparaliżowany od pasa w dół, ale dzięki ćwiczeniom robił postępy. Żona kolarza, Iwona Szurkowska, opowiada nam o ostatnim okresie życia Ryszarda Szurkowskiego.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Pamięta pani ten dzień?
Iwona Szurkowska: W Telewizji Polskiej puścili dokument "Wyścig przez życie", pokazujący najlepsze momenty z kariery męża i jego walkę o powrót do zdrowia po wypadku. Leciał w tle, czasem zerkałam. Trudno mi się na to patrzyło, wiedząc, że w tym samym czasie "Dziubuś" leży w szpitalu po ciężkiej operacji. To była niedziela. Wiedziałam, że stan się pogorszył, ale nie sądziłam, że z mężem jest aż tak źle. Dopiero po filmie dodzwoniłam się do szpitala i poinformowano mnie, że z "Dziubusiem" jest kiepsko. Profesor Leszek Markuszewski powiedział, że stan męża jest stabilny i czekamy na poniedziałek. Wtedy Rysio miał być przeniesiony na oddział onkologiczny. Całą niedzielę się modliłam. Gdy w końcu połączyłam się z mężem, powtarzałam mu: "walcz, przecież jesteś walczakiem i z tym sobie poradzisz".
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: babol za babolem! To się musiało źle skończyć
Pamiętam, jak to było w Niemczech, gdy dostał zapaści po trzech dniach od siedmiogodzinnej operacji twarzy. Już myślałam, że go nie zobaczę. Ale udało się.
Za drugim razem wszystko wyglądało podobnie?
Tak. Niby lekarze zapewniali, że stan męża się stabilizuje, ale mnie to nie uspokajało. Ledwo położyłam się spać, a telefon znowu zadzwonił. To był poniedziałek - o siódmej rano usłyszałam w słuchawce inny głos. Pamiętam tylko jedno zdanie: "mąż zmarł".
Jak to się stało?
Miał raka kątnicy z przerzutami na jelita, wątrobę i węzły chłonne. Lekarze dawali nadzieję, mówiąc, że przy dobrej chemii można podjąć walkę z nowotworem. Mąż miał już przygotowany plan leczenia, jednak piątego dnia od operacji przyszło załamanie.
Mówiła pani, że mąż robił postępy w rehabilitacji.
Po wypadku w Kolonii w 2018 roku "Dziubuś" wyglądał coraz lepiej. Cały dzień podporządkowany był pod Rysia - od rana do wieczora. W domu ćwiczył dwa razy dziennie, od półtorej do dwóch godzin. W ośrodku rehabilitacyjnym nawet dłużej. Nasze życie zamieniło się w jeden wielki rytuał - tak by mąż nie odczuwał dyskomfortu, choć wiem, że męczył go taki stan rzeczy. Mąż był całkowicie sparaliżowany, jednak z czasem niektóre mięśnie zaczęły się odbudowywać i Rysio jeździł już na rowerku stacjonarnym.
Kiedy znowu stan męża się pogorszył?
Na początku tego roku zrobiło się bardzo źle, szukaliśmy na gwałt pomocy. Mąż nie mógł się przez trzy dni wypróżnić, miał wymioty, a to szczególnie bolesne dla kogoś z chorobą neurologiczną. Cały czas ktoś musiał przy nim być. "Dziubuś" miał trafić do szpitala w Warszawie, ale na oddziale wewnętrznym pojawił się COVID-19. Powiedziano nam, że nas nie przyjmą. Pomocy szukałam u przyjaciół "Dziubusia" - Miecia Nowickego i doktora Roberta Pietruszyńskiego. Zaczęło się obdzwanianie kolegów i załatwiono nam szpital w Radomiu. Natychmiast po przyjeździe, lekarze zrobili mężowi wszystkie badania i od razu zdiagnozowali problem. Doktor zapytał mnie tylko, czy mówimy Rysiowi całą prawdę.
Ryszard miał guzy z przerzutami, ale był twardy i zapytał mnie przez telefon, co robimy. Powiedziałam mu, że czekanie nie jest dobrym rozwiązaniem. Gdy ja walczyłam z nowotworem w 2015 roku, profesor czekał z zabiegiem sześć miesięcy i mój guz urósł do sześciu centymetrów. Konsekwencją było leczenie radioterapią, odbarczenie nerwów i chemioterapia, co w efekcie sprawiło, że i tak jestem osobą niepełnosprawną. Dlatego powiedziałam mężowi wprost: jeżeli proponują natychmiastową operację, warto ją zrobić.
Tego samego dnia przed godziną 22 Rysio był już operowany. Po północy zadzwonił. Przestraszyłam się, ale bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że bardzo dobrze się czuje.
Od czego się zaczęło?
Mąż nie mógł spać. Miał nocne "kopanie", tak to nazywaliśmy. Wierzgał nogami, przebudzał się. Zaczęliśmy szukać przyczyn. Początkowo myśleliśmy, że to rwa kulszowa. Zaczęliśmy szukać dalej, bo doszły problemy jelitowe. U gastrologa zrobiliśmy badania krwi, USG. Ze szpitala wychodziliśmy z poczuciem, że nic się nie dzieje, bo wyniki były dobre. Przez brak czucia mąż nie odczuwał żadnego dyskomfortu i nie mógł nawet powiedzieć, że coś go boli. Nie wiemy, skąd to się nagle wzięło. Siostra męża miała nowotwór, ale z tego wyszła. Druga siostra jest zdrowa, brat ma cukrzycę, ale ją kontroluje. Może to przez stres, może nałożyło się kilka rzeczy?
Co było dalej, po operacji?
Mąż zadzwonił po dwunastej w nocy. - Już po, jest dobrze - uspokajał mnie.
Następnego dnia zapytałam, jak mu się spało, czy dalej odczuwał "kopanie".
- Spałem jak dziecko - cieszył się. Guz uciskał narządy wewnętrzne i przez to ruszały mu się nogi. Ale przestały.
W piątek rano zadzwoniłam do męża ze sklepu.
- Jadę na badania, rutynowe - opowiadał, choć jego głos wydawał mi się dziwny. - Chrypę mam, chyba się trochę przeziębiłem - mówił. Mocno mnie to zaniepokoiło. Kazał zadzwonić wieczorem, ale nie odebrał telefonu, nie oddzwonił. W sobotę dodzwoniłam się w końcu na dyżurkę. Pan powiedział: "Nie ma z mężem kontaktu".
Co się stało?
Po tym jak usłyszałam od pana w dyżurce, że w piątek wieczorem stan się pogorszył, natychmiast zadzwoniłam do profesora i poprosiłam, by zobaczył, co się dzieje. Po godzinie uspokoił mnie profesor. "Wszystko jest ustabilizowane, w poniedziałek przenosimy Ryszarda na oddział onkologiczny" - zapewnił. W niedzielę zadzwoniłam raz, drugi, nie udało się, to pomyślałam: trudno, nie będę przeszkadzać, niech "Dziubuś" odpoczywa. Nie widzieliśmy się tydzień, ja byłam w Warszawie, nie mogłam do niego przyjechać i wejść na salę przez obostrzenia, bardzo tęskniłam. Pomyślałam: "wytrzymam, jeszcze jeden dzień".
Nowotwór to studnia bez dna. Raka można jedynie uśpić, nie da się go pokonać. Tłumaczyłam mu, że może mieć lekki kryzys, ale nie może się poddać. Uspokajał mnie. Ja do dziś nie znam odpowiedzi, dlaczego tak się stało... Ból dalej we mnie siedzi.
Czym jest spowodowany?
Żalem, złością, że nie mogłam pomóc. Wiem, że zaważył COVID-19. Gdyby nie koronawirus i ograniczony dostęp do szpitali, zrobilibyśmy coroczne badania, które wykonują olimpijczycy i może raka udałoby się wcześniej wykryć. Na etapie, w którym można go było pokonać. Niestety COVID-19 zabrał nam wszystko. Przed pandemią mogliśmy wyjść z domu, przejechać się na rehabilitację, zobaczyć innych ludzi. Później mąż był tak naprawdę uwięziony we własnym mieszkaniu. W lato wyjeżdżaliśmy jeszcze wózkiem do ogrodu, ale zimowe dni to ciągłe siedzenie w jednym miejscu - od przebudzenia do godziny 23. Na koniec i tak miałam jednak szczęście.
Dlaczego?
Dyrekcja szpitala w Radomiu zrobiła wyjątek, za co jestem ogromnie wdzięczna. Wyłamali się i pozwolił mi przyjechać i "pożegnać" się z mężem. Pojechałam z Andrzejem Piątkiem, z którym też zawieźliśmy "Dziubusia" do radomskiego szpitala. Nie wiem, jak przeżyłabym ten dzień bez pomocy i wsparcia Andrzeja. On znał "Dziubusia" bardzo dobrze. Spędzili ze sobą dużo czasu, gdy prowadzili grupę zawodową. Mieli bardzo dobre relacje, dlatego powiedziałam, żeby też pożegnał się z Rysiem. W prosektorium mieliśmy z "Dziubusiem" chwilę dla siebie, mogłam go przytulić i powiedzieć coś z głębi serca. Coś bliskiego, co zawsze mówiliśmy tylko sobie. Od tamtej pory jesteśmy w stałym kontakcie.
Jak to rozumieć?
Codziennie rozmawiamy. O wszystkim mu opowiadam.
W jaki sposób?
Podnoszę głowę do góry i mówię w powietrze lub patrzę na jego zdjęcie, które stoi w dużym pokoju i w sypialni. Pytam się męża o różne sprawy, dyskutujemy. Wiem, że jest przy mnie i mnie słyszy, czuję jego obecność. Wiele osób radziło mi, żebym poszła na terapię, ale jaką terapię? Jak ja się mam wygadać? Wolę sobie poryczeć w domu i poprzebywać z mężem. Unikam na razie spotkań ze znajomymi Rysia. Wiem, jaki będzie temat, na wspomnienia jest dla mnie za wcześnie, to zbyt bolesne. Gdy o nim mówię, nie używam zresztą formy przeszłej.
Pamiętam pierwsze tygodnie po śmierci. Nie oglądałam telewizji, nie przychodziłam do sklepu. Cokolwiek związanego z kolarstwem - wyścigi, nawet rower - widok tego mnie wyniszczał. Każde miejsce, w którym widziałam siebie z mężem, wywoływało ogromny ból. Mocny do tego stopnia, że miałam myśli samobójcze. Chciałam się zabić, bo nie byłam w stanie tego wytrzymać. Gdy się kogoś kocha nad życie, tak właśnie jest. Przeszliśmy z mężem bardzo dużo, zwłaszcza przez ostatnie lata.
Ktoś pani pomógł?
Pomóc trzeba sobie samemu. To trudne, bo każdy przeżywa stratę ukochanej osoby inaczej. Ból zostaje. To nie jest tak, że ja funkcjonuję normalnie. Ktoś w lutym zabrał połowę mnie. Funkcjonuje tylko połowicznie, moja druga połowa nie wróci. Przy życiu trzyma mnie w zasadzie tylko jeden projekt. Chcę dokończyć to, co obiecałam mężowi.
Co to takiego?
W Krośnicach, zaraz koło Świebodowa, powstanie muzeum. Już wcześniej rozmawialiśmy z mężem na ten temat. Rysio miał pomysł, żeby zrobić je w domu na wsi. W takiej fajnej poniemieckiej stodole, nazywaliśmy ją "naszym ranczem". Lubiliśmy tam odpoczywać. Przy okazji jednego z Tour de Pologne odwiedziliśmy Francesco Mosera we Włoszech. W swojej chacie zawiesił kilka rowerów pod sufitem, z dyplomów i medali utworzył wystawę. Mężowi marzyło się, by zrobić coś takiego w swojej wiosce.
I pani spełni te marzenia.
Mam nadzieję, zniosłam wszystko z góry do sypialni i skanuję. Jestem na etapie digitalizowania wycinków prasowych, robię dokumentację komputerową, żeby nic nie zginęło. Trochę jest tych dzienników treningowych męża: od w 1966 roku do 1986 r.
Jeden z kibiców wręczył mężowi księgę w formacie A3 na 270 stron z wycinkami z gazet i to tylko z roku 1973. Puchary i koszulki "Dziubusia" są już wyczyszczone, tym zajmuje się nasz przyjaciel Krzysiu Kozanecki i jego fundacja "Lions Club Poznań 1990". Stworzyli cały zespół ludzi, począwszy od architekta, firmy zajmującej się wyposażeniem muzeum, profesjonalnym czyszczeniem pamiątek i tak dalej. To bardzo duży projekt i chcemy, żeby po wejściu do muzeum zapierało dech.
Chciałabym robić też cykliczne wystawy. Tak, by każdy mógł przeczytać artykuły o mężu w formie multimedialnej, przesuwając palcem po ekranie.
W nienaruszonym stanie zachowały się znaczki - na przykład znaczek o puchar Karkonoszy sprzed 53 lat. Do muzeum przeniesiemy też kilka rowerów męża ze sklepu. Pomieszczenie będzie miało około 120 metrów i zostanie podzielone na cztery etapy: dzieciństwo, kariera zawodnicza, trenerska i to, co mąż robił po kolarstwie. Więcej nie zdradzę, to będzie niespodzianka.
To dla pani forma terapii?
Na początku każde dotknięcie rzeczy męża lub obejrzenie zdjęcia było dla mnie ogromną męczarnią. Kilka godzin sortowania zdjęć i pamiątek "odchorowywałam" parę następnych dni. Najbardziej bolały aktualne zdjęcia. Reakcje były jednak różne: od płaczu do śmiechu. Na jednych "Dziubuś" robił śmieszne miny, których nie znałam. Uśmiech wywoływały we mnie również jego stroje z wyścigów. Na przykład grube barchanowe dresy, do których zakładał białe skarpetki. Na innych był po prostu taki kochany, "do przytulenia". Lub męski, wojowniczy, jakiego lubiłam najbardziej. Znalazłam też fotografię z dzieciństwa w zeszytach męża, gdy miał 12 lat. Widać podobieństwo. Uwielbiam te zdjęcia.
Ryszard sporo zdjęć podpisał, wziął się za to którejś zimy. Krzysiu Kozanecki bardzo mi pomaga, ale po czasie wsiąkłam w to całą sobą. Chcę wybrać najlepsze perełki. Coś, czego ludzie jeszcze nie widzieli, a takich jest wiele. Stworzenie muzeum stało się moją pasją. Pomysłów mam wiele, jednak wszystko zależy od budżetu, jakim będziemy dysponować. Budowa muzeum to niemały koszt, niektórzy nie chcą za to pieniędzy, ale z niektórymi rzeczami trzeba się zderzyć. Dzięki pomocy Krzysia i jego fundacji, która to od początku wypadku pomagała "Dziubusiowi", jesteśmy w stanie ten plan w całości zrealizować. Jesteśmy również na etapie tworzenia fundacji Ryszarda Szurkowskiego. Ma ona zajmować się promocją muzeum oraz rajdów "Śladami Ryszarda Szurkowskiego" organizowanych dwa razy w roku w Krośnicach. Wszystko po to, by zachować pamięć o mężu.
Kiedy planujecie otwarcie muzeum?
Miało być na jesieni, ale nie zdążymy. Powinno się udać na wiosnę 2022 roku.
A pani po tej tragedii zrobiła coś dla siebie?
Dla siebie? Muzeum podaje mi tlen, trzyma przy życiu. A tak, to dalej prowadzę sklep męża na Woli, przy Ciołka 35, niedługo mamy trzydziestolecie. Zapisałam się na angielski - trzy razy w tygodniu, to czas, żeby nie dręczyć się i nie zadawać tysiąca pytań. Oprócz tego chodzę na zajęcia z ceramiki. To bardzo przyjemna terapia, przynajmniej dla mnie. Wyżywam się tam artystycznie, ale też się wyciszam. Robię różne rzeczy: doniczki, talerze, półmiski i inne śmieszne naczynia, które cieszą się ogólnym entuzjazmem wśród znajomych i rodziny.
Wpadłam na taki pomysł, żeby z ceramiki zrobić kilka przedmiotów do muzeum. Znaczki męża byłby motywem do kubków i talerzyków.
Lubiła pani kolarstwo?
Bardziej tenis. Więcej zaczęłam jeździć, gdy poznałam męża. Śmiał się ze mnie. Mówił, że "jeżdżę jak baba".
Uśmiecha się pani.
"Rzuca tobą" - powtarzał. U kolarzy górna część ciała jest jak posąg, pracują w zasadzie same nogi. Ale powoli robiłam postępy. "No, no, brawo, nóżka wycieniowana, już tobą nie trzęsie" - żartował. Lubiliśmy nasze wspólne przejażdżki.
To już siedem miesięcy.
Płacze praktycznie codziennie. Rozmawiamy i widzi pan, że od początku mam mokre oczy, że co kilka minut potrzebuję chwili na złapanie oddechu, a pewnych rzeczy nie umiem powiedzieć, bo mnie zatyka. Myślałam, że przejdę to łagodniej. Każdy dzień to forma terapii, patrzę na śmierć męża z innej perspektywy. Pod koniec maja zjadły mnie emocje. W Milczu otwierali ścieżkę rowerową imienia Rysia. Gdy zobaczyłam, ile osób tam przyszło, zdałam sobie sprawę, co tak naprawdę się wydarzyło. Mam nadzieję, że ludzie będą pamiętać o mężu, bo to wyjątkowa osoba. Niedawno, we wrześniu, odbył się XX jubileuszowy rajd śladami Ryszarda Szurkowskiego w Krośnicach. Mimo że męża fizycznie nie było z nami, na ten rajd przyjechało ponad 550 osób z całej Polski! Chciałabym i mam taką nadzieję, że podobna frekwencja dopisze w przyszłości.
Chciałabym też bardzo podziękować wszystkim, którzy pomagali mężowi w tym ciężkim okresie po wypadku. Wszystkim darczyńcom i całemu stowarzyszeniu "Lions Club 1990". DZIĘKUJĘ!
"Wie o moim marzeniu". Córka syna Ryszarda Szurkowskiego nie zdążyła poznać ojca
"Tata nie żyje, ale rozmawiam z nim codziennie". Wstrząsające słowa wnuczki polskiego sportowca