Paryż - Roubaix. Ostatnie szaleństwo kolarstwa

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

- Harujesz jak zwierzę, nie masz nawet czasu załatwić potrzeby. Ślizgasz się, toniesz w błocie. To kupa g**** - powiedział na mecie Paryż-Roubaix Theo de Rooy. I dodał: - Chciałbym wystartować jeszcze raz. To najpiękniejszy wyścig na świecie.

W tym artykule dowiesz się o:

Kolarstwo jest prawdopodobnie najbardziej mitotwórczym ze sportów. A w całej jego historii żaden wyścig nie skumulował w sobie takich pokładów miłości i nienawiści, jak 260-kilometrowa trasa z Paryża do Roubaix. Najeżona "kocimi łbami", z których każdy przechowuje w sobie kilka dramatów, parę radości, trochę łez i tony cierpienia.

Bruk jak dobre wino

Kolarze podczas wyścigu - zależnie od pogody - taplają się w morzu błota lub brną przez piaskową burzę. To siedem godzin męki, podczas których trzeba pokonać dwieście pięćdziesiąt kilometrów trasy przecinanej odcinkami bruku. Obecnie jest ich dwadzieścia siedem, każda ma ocenę wyrażoną w gwiazdkach. Jak dobre wino.

Nie polujcie na inne określenia definiujące ten wyścig. Pisze się o nim od osiemdziesięciu lat wciąż używając tych samych słów. Z konieczności. Jakich? Piękno. Smutek. Ból. Odwaga. Niesprawiedliwość. Yves Berger (francuski pisarz, 1982) 

Bruk to mniej więcej jedna piąta trasy. Jego ostatni odcinek jest tuż przed welodromem (na nim kolarze finiszują), najtrudniejszy kolarze muszą jednak pokonać sto kilometrów wcześniej. W Lasku Arenberg, który włoski sprinter Filippo Pozzato nazwał kiedyś "prawdziwą definicją piekła".

ZOBACZ WIDEO Pięć bramek w pół godziny - Sevilla rozbiła Deportivo [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Polak stanął z głodu

Wicemistrz olimpijski Czesław Lang w Paryż - Roubaix startował kilka razy. W jego gabinecie wisi zdjęcie, na którym zmarnowany, ubłocony wyjeżdża ze słynnego lasu.

- Uciekaliśmy wówczas przez dwieście kilometrów, mieliśmy prawie 18 minut przewagi nad główną grupą. Do mety miałem 40-60 kilometrów i po prostu stanąłem z głodu. Rywale mnie dogonili - opowiada w rozmowie z WP SportoweFakty.

To cyrk, a ja nigdy nie chciałem być klaunem. Chris Boardman (kolarz, który nigdy nie pojechał w Paryż - Roubaix)

I podkreśla, że drugiego takiego kolarskiego wydarzenia po prostu na świecie nie ma. - To jest wyścig do którego startujesz z przekonaniem, że możesz się kilka razy przewrócić, coś sobie złamać. Wiesz o zimnie i niewygodzie, które na ciebie czekają. Oraz o siniakach, z którymi dotrzesz na metę. To tak, jakbyś podczas wojny miał wyjść z okopu, kiedy nad głową świszczą kule. Stając na starcie idziesz na wojnę - mówi.

Ostatnie szaleństwo kolarstwa

Dyrektor wyścigu Jacques Goddet przyznaje wprost: - To ostatnie szaleństwo, jakie może dziś zaoferować kolarstwo zawodnikom. Wydarzenie, które przekracza próg okrucieństwa.

Emocje, jakie budzi Paryż - Roubaix najlepiej oddają jednak słowa De Rooya. Holender w 1985 roku uciekał, ale linii mety nie przekroczył o własnych siłach. Do Roubaix dotarł w samochodzie technicznym swojej ekipy Panasonic. Wycieńczony, od stóp do głowy umorusany w błocie, wpadł w szpony amerykańskiego reportera Johna Tesha.

Ten wyścig zaczyna się jak wielka impreza, a kończy niczym prawdziwy koszmar. Guy Lagorce (dziennikarz "L'Equipe")

- Kpina. Harujesz jak zwierzę, nie masz nawet czasu załatwić potrzeby. Ślizgasz się, toniesz w błocie. To kupa g**** - wyrzucił z siebie na gorąco. A kiedy dziennikarz zapytał go, czy jeszcze kiedyś w nim pojedzie, nie wahał się ani chwili:- Oczywiście! To najpiękniejszy wyścig na świecie. [nextpage]Walka z klerem

Na początku największym wrogiem Paryż - Roubaix byli katoliccy księża. Start pierwsze edycji zaplanowano na Niedzielę Wielkanocną, co wśród lokalnego kleru wzbudziło popłoch. Wszak organizacja sportowych zmagań mogła nie tylko uniemożliwić uczestnictwo w mszy zawodnikom, ale i odciągnąć od nabożeństwa część widzów!

Księża przez kilka tygodni nawoływali wiernych do bojkotu kolarskich zmagań. Konflikt udało się ponoć zażegnać dzięki obietnicy organizacji mszy dla zawodników w kaplicy oddalonej dwieście metrów od linii startu.

Co za wyścig! Nigdy w życiu nie połknąłem tyle kurzu! Henri Cornet (kolarz, zwycięzca wyścigu z 1906 roku)

Pierwsza edycja - zorganizowali ją przedsiębiorcy tekstylni i budowniczowie welodromu w Roubaix Theodore Vienne i Marucie Perez oraz jedyny wówczas francuski dziennik sportowy "Le Velo" - odbyła się w 1896 roku. Wygrał ją Josef Fischer i przez 119 lat był jedynym niemieckim zwycięzcą wyścigu. Dopiero kilkanaście miesięcy temu w panteonie dołączył do niego John Degenkolb.

Fischer za pierwsze miejsce dostał tysiąc franków, czyli siedmiokrotność górniczej pensji.

Pielgrzymka w piekle

Paryż - Roubaix odbywa się regularnie do dziś. W 1919 roku kolarze rywalizowali na wojennych zgliszczach. - To nie był wyścig, tylko pielgrzymka - mówił później na mecie zwycięzca Henri Pelissier. A jeden z reporterów dziennika "L'Auto" pisał: - Jechaliśmy przez pobojowisko. Nie było żadnego drzewa.Tylko dziury, jedna za drugą. Jedynym, co stało, był krzyż z niebiesko-biało-czerwoną wstążką.

Dziś już nic więcej się dla mnie nie liczy. Udowodniłem sobie, że jestem prawdziwym mężczyzną. Cierpiałem, ale dojechałem do mety. Dojechałem! Christian Raymond (kolarz, w 1961 roku dojechał do mety 20 minut po zwycięzcy) 

Trasa wyścigu zmieniała się przez lata. Kiedyś wiodła głównie drogami krajowymi, pokrytymi piaskiem i brukiem. Później Francuz zaczęli zalewać szosy asfaltem i trasa stawała się coraz łatwiejsza. Jej dzisiejszy kształt narodził się pod koniec lat siedemdziesiątych. Paryż - Roubaix przesunięto na północ, a poziom trudności wzrósł.

- A co, jeżeli nikt nie dojedzie do mety? - martwił się wówczas jeden z organizatorów Albert Bouvet. - Wyścig będzie trwał, póki ostatnie się choć jeden kolarz - odparował mu jego partner Jacques Goddet.

Zła strona kreski

Dzieje Paryż - Roubaix przez lata obrosły w anegdoty. Jedna z najstarszych pochodzi z 1907 roku. Gerges Passerieu tuż przed metą zatrzymał wówczas żandarm i skontrolował jego rower pod kątem posiadania odpowiednich oznaczeń. Francuz linię mety i tak osiągnął jednak pierwszy.

W 1949 roku wyłonienie zwycięzcy wymagało kilku miesięcy oraz dwóch międzynarodowych konferencji. "Kreskę" jako pierwszy minął wówczas Andre Mahe, ale na welodrom wjechał od złej strony. Ostatecznie sędziowie pierwsze miejsce przyznali mu ex aequo z Sersem Coppim, który na mecie był drugi.

Takiego zrozumienia nie doczekał się Roger Lapebie. W 1934 roku miał awarię roweru i wygrał wyścig na pojeździe jednego z kibiców, ale sędziowie triumf mu odebrali.

Nigdy tu nie wrócę. Franco Ballerini (kolarz, po wypowiedzeniu tych słów wygrał wyścig dwa razy) 

Dekadę temu klasyfikację wyścigu wywrócił zaś pociąg. Sędziowie zdyskwalifikowali Leifa Hoste'a, Vladimira Gusiewa oraz Petera van Petegema, bo dziesięć kilometrów przed metą przejechali przez zamknięty przejazd kolejowy. Ten ostatni żalił się później: - To jakieś szaleństwo. Gdybyśmy jechali w Belgii, ten pociąg byłby zatrzymany.

W tym roku problemów z koleją nikt się nie spodziewa, nie zabraknie za to krwi, potu oraz łez. Zwycięzca dostanie tradycyjną kostkę z bruku i będzie mógł zmyć z siebie brud pod jednym z kamiennych prysznicy w katakumbach welodromu. Tam, gdzie wiszą tabliczki z nazwiskami wszystkich zwycięzców Paryż - Roubaix.

Źródło artykułu: