Góra Newtona (1713 m n.p.m.) to najwyższy szczyt archipelagu Svalbard. To właśnie to miejsce chciał zdobyć Marcin Gienieczko. Natura jednak w pewnym momencie mocno go zaskoczyła. Potężny wiatr oraz silne opady śniegu doprowadziły do tego, że nagle sytuacja Polaka zrobiła się dramatyczna.
Niewiele brakowało, a nasz podróżnik swoją wyprawę przypłaciłby życiem. Kiedy wezwał pomoc, warunki były na tyle niebezpieczne, że nawet ratownicy nie byli w stanie mu pomóc. Na szczęście w końcu udało się dotrzeć do Polaka. Dziś Gienieczko jest bezpieczny, jego zdrowiu nic nie zagraża, ale najadł się mnóstwo strachu.
- Przy próbie wyjścia z namiotu zacząłem dusić się płatkami śniegu. Wtedy jeszcze próbowałem walczyć o przetrwanie bez uruchamiania alertu - opowiada w rozmowie z PAP.
Co ciekawe, warunki zaczęły się psuć już w środę. Genieczko wezwał pomoc w piątek rano. Z kolei ratownicy do niego dotarli dopiero w sobotę o godzinie 7:40. Przez cały ten czas walczył o przeżycie. W pewnym momencie dorobił się odmrożenia palca, stopy oraz nosa. Do tego doszły jeszcze zdarte kolana.
Polak w pewnym momencie stracił nadzieję, że z wyprawy wróci żywy. Przyznał to kilka dni temu jego brat w telewizji News24.
- Byłem w stałym kontakcie z Marcinem, dzięki wiadomościom inReach. Marcin miał bardzo, ale to bardzo ciężkie warunki. Wysyłał do mnie wiadomości typu, że tam umiera. To była pierwsza ciężka wiadomość, którą dostałem o dwunastej w nocy - opowiadał Łukasz Gienieczko.
Na szczęście Marcin Gienieczko miał motywację, aby walczyć. Przed wyprawą syn dał mu laurkę. Na niej było hasło: "Dla taty na wyprawę. Nie poddawaj się, Igor". Podróżnik potem przyznał, że chęć powrotu do dziecka dodawała mu siły.
"Wysłał wiadomość, że umiera". Brat Gienieczki przeżył koszmar >>
Arktyka: Norwegowie dotarli do uwięzionego Polaka. Są najnowsze informacje >>