Niedziela pokazała, że GP Turcji faktycznie jest wyjątkowe. Wyjątkowa bowiem była pogoda w Stambule. Żaden inny wyścig Formuły 1 w tym sezonie nie przebiegał tak bardzo pod znakiem opon przejściowych. Całe założenia strategiczne, wszystkie obliczenia pod kątem optymalnego momentu pit-stopu, są w takich warunkach zresetowane. Wszystko bazuje na tym co aktualnie dzieje się z asfaltem, a działo się… niewiele. Istanbul Park wyjątkowo wolno przesychał.
Prawie nieistniejący wiatr oraz bardzo niskie temperatury dawały efekt ciągle lekko mokrej nawierzchni, niemal idealnie pomyślanej właśnie na opony przejściowe. Do tego co jakiś czas pojawiająca się mżawka dopełniała obrazu.
Już na pierwszych okrążeniach widać było, że Red Bull Racing bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z tego, iż nieprędko będzie możliwa wymiana na gładkie ogumienie. Max Verstappen od razu, gdzie tylko mógł, starał się chłodzić opony. Nie przesadzał również z tempem, nie starając się nawiązać ostrej, bezpośredniej walki z Valtterim Bottasem. Cała strategia sprowadzała się zatem do jednego pytania –-kiedy będzie można założyć slicki?
ZOBACZ WIDEO: Orlen z ofertami w F1. "Dla wielu teamów jesteśmy atrakcyjni"
Jednak warunki zmusiły do postawienia kolejnego pytania. Czy konieczne będzie założenie nowych "przejściówek"? To pytania, na które nie ma prostej odpowiedzi. A jak dodamy do tego różnicę w opinii, to mamy problem gotowy. I tak też się stało w przypadku Mercedesa. Jednak pit-stopowe domino zapoczątkował Red Bull. To ten zespół, sztywno i bez dyskusji, ściągnął Verstappena, w ich mniemaniu w optymalnym momencie na wymianę opon.
Inni z czołówki, jak choćby Charles Leclerc zareagowali natychmiast. No, ale nie sir Lewis Hamilton. Brytyjczyk musi być przecież "inny niż wszyscy". I to jest właśnie, moim zdaniem ten moment, geneza błędu strategicznego Mercedesa. Przy niewiadomej pogodzie trzeba było bazować na starej, wyścigowej intuicji. Podejrzewam, że takie było stanowisko teamu. Mercedes zasugerował pit-stop, Hamilton "wiedział lepiej”" a biorąc pod uwagę duży element loterii w tej decyzji, postawiono na intuicję siedmiokrotnego mistrza świata.
Mercedes, jak mi się wydaje, chciał podkreślić swoją politykę zaufania względem kierowcy i nie narzucania, tam gdzie nie jest to konieczne, decyzji strategicznych. Odczuwam w tym pewną dozę korporacyjnego marketingu, ale trudno naprawdę rozstrzygnąć kto miał rację. Obie opcje, czyli wymiana na nowe opony przejściowe oraz jazda na jednym komplecie do końca miały swoje plusy i minusy.
Opony przejściowe były zużyte tak mocno, że przypominały slicki i okazywały się nie aż tak bardzo wolniejsze na coraz wyraźniej podsychającym torze, ale oczywiście do końca niewiadomą była pogoda. Mercedes zatem pozostawał w swojej roli pod tytułem "OK Lewis, jak nie chcesz, to nie zjeżdżaj”, aż zaczął dostrzegać coraz wyraźniej swój błąd. I w końcu pojawiła się panika. To był moment, kiedy stratedzy teamu czarno na białym zobaczyli, iż czasu już nie ma. Zobaczyli, że jeszcze choćby jedno kolejne okrążenie, a obrona pozycji przed Pierrem Gaslym będzie niemożliwa. Zobaczyli też kolejne krople deszczu i… wezwali Lewisa do natychmiastowej wizyty w boksach.
Oczywiście po wyjeździe Hamilton był mocno niepocieszony, wedle stałego już chyba u niego schematu, że wygrywamy razem, ale przegrywamy tylko przez was. Brytyjczyk zjeżdżając nie miał świadomości, że nie chodzi jedynie o obronę przed Gaslym, ale pewną stratę dwóch pozycji. Posypała się otwarta krytyka własnego teamu, czego wydaje mi się, że nie powinien był robić. Tym bardziej, że nie do końca była to zła decyzja.
Trudno oszacować, jak dużą stratę zanotowałby Hamilton na tych ostatnich okrążeniach, gdyby pozostał na torze na zużytych oponach. Problem nie leży zatem w samej decyzji, ale w momencie jej podjęcia. Należało zmienić opony w optymalnym momencie (patrz Verstappen, Leclerc), albo podjąć ryzyko i jechać do końca. I tu wydaje mi się, że wina rozkłada się po równo pomiędzy Hamiltona a zespół.
Gdyby Hamilton był trochę bardziej pokorny względem teamu, tak jak w przypadku Verstappena, wynik z pewnością byłby inny. Jednak i tak nie jest to najbardziej rażący błąd strategiczny tego wyścigu. Poza skalą było bowiem kuriozum na jakie "ufający zespół" pozwolił Sebastianowi Vettelowi. Rozumiem chęć podjęcia ryzyka, postawienia wszystkiego na jedną kartę ze względu na dość niską pozycję, ale mimo wszystko to rzeczywiście szok, iż tak doświadczony kierowca sugeruje takie rozwiązanie. Na torze bez pojawiającej się choćby "suchej linii" zadysponował sobie nie tylko wymianę na opony gładkie, ale wbrew sugestii zespołu, że "chyba miękkie" zażyczył sobie pośrednich.
Warto też podkreślić rolę tzw. drugich kierowców w GP Turcji. W przypadku obu głównych teamów ci spisali się wzorowo. Valtteri Bottas uniemożliwił wygraną Verstappenowi, a Sergio Perez bardzo skutecznie bronił się przed Hamiltonem. Nie ma się co jednak łudzić. Różnica punktowa pomiędzy kierowcami Red Bulla i Mercedesa jasno pokazuje, że koncentracja jest zdecydowanie na jednej stronie garażu.
Czytaj także:
To może być niemałe zaskoczenie! W roli głównej Kubica
Ferrari podjęło ryzyko ze strategią. Była szansa na zwycięstwo?