Jak zostałem maratończykiem. "Marzyłem o tej chwili!"

Po kilku godzinach w końcu docieram na Stadion Narodowy. Przebiegam przez tunel, mijam tłum kibiców przy barierkach, skręcam w lewo i widzę metę. Jestem totalnie wyczerpany, ale też niesamowicie szczęśliwy.

- Marzyłem o tej chwili! - krzyczę do kamery. Jeszcze kilka sekund i będę maratończykiem.

Przygotowanie

O przebiegnięciu maratonu marzyłem od dawna. W ostatnich latach wielokrotnie startowałem w zawodach na 10 km, a dwa razy ukończyłem Półmaraton Warszawski. Ciągle jednak miałem olbrzymi respekt do królewskiego dystansu.

Tak naprawdę nie byłem do niego odpowiednio przygotowany. O ile w sierpniu trenowałem w miarę regularnie, to we wrześniu zaliczyłem tylko pięć treningów biegowych o łącznej długości 90 km. To niewiele jak na przygotowania do maratonu.

Najdłuższy dystans, jaki kiedykolwiek przebiegłem, to 27 km, więc bieg o długości 42 km był dla mnie wielkim wyzwaniem. Nie wiedziałem, czy będę w stanie dotrzeć do mety. Uznałem, że potraktuję ten bieg jako sprawdzian wytrzymałości. Nastawiałem się na ból. Być może jeden z największych w życiu.

Start

Pogoda dopisała. W sobotę od rana było słonecznie i ciepło. Temperatura 16 stopni Celsjusza sprzyjała do biegania. Na ostatni posiłek banany, baton energetyczny i napój izotoniczny, do kieszeni cztery żele energetyczne i można ruszać na start.

Ponieważ półmaratony przebiegałem w czasie około dwóch godzin, zakładałem, że maraton powinien zająć mi około czterech i pół godziny. Ustawiłem się w odpowiedniej strefie i czekałem na start.

- Który raz w maratonie? - pytają mnie stojące obok biegaczki. - Pierwszy? To tak jak my. Widzimy, że dużo ludzi biegnie tu po raz pierwszy - mówiły. Nie wiedziały, czego się spodziewać i czy wystarczy im sił na ukończenie biegu. Czas nie grał dla nich większej roli. Miały prosty, ale i ambitny cel: dobiec.

O godz. 9:00 ruszamy. Mam w głowie, że początek nie może być zbyt szybki. Pierwsze kilometry przebiegam spokojnym tempem 06:10. Nigdy wcześniej nie startowałem tak wolno, jednak wiedziałem, że siły trzeba rozłożyć na 42 km. Że każde 30 sekund za szybko teraz, to nawet 60-90 sekund wolniej w drugiej części biegu.

- Już tylko 40 km i meta - mówi do mnie ze śmiechem jeden z biegaczy po dwóch kilometrach trasy. - Faktycznie, to już końcówka - odpowiadam. Ludzie są w doskonałych humorach. Chyba wszyscy mają jednak świadomość, że sielanka wkrótce się skończy i dla każdego zacznie się walka. Z samym sobą i z własnymi słabościami.

Trasa

Po 12 kilometrach biegu opuszczamy Saską Kępę, mijamy Stadion Narodowy i przebiegamy przez Most Świętokrzyski. Wyciągam aparat, robię zdjęcia, nagrywam filmiki. Następne kilometry pokonujemy w cieniu drzew. Docieramy do Alei Tomasza Hopfera i przebiegamy przez Łazienki Królewskie.

Czuję się doskonale, ale wiedząc, że za mną dopiero jedna trzecia trasy, uzupełniam spalone kalorie żelem energetycznym. Zakładam słuchawki z rockową muzyką i podkręcam tempo do 5:40. Biegnę w tym nim przez następnych siedem kilometrów.

Na półmetku sprawdzam czas w telefonie. Według Endomondo biegnę w tempie 06:06. Jestem z niego zadowolony, ale mam świadomość, że najgorsze ciągle przede mną.

Po 23 kilometrach wybiegamy z tunelu Wisłostrady. Zaczynam czuć zmęczenie i ból w nogach. Po raz pierwszy przechodzę do marszu, ale już po kilku sekundach ruszam dalej. Przecież ciągle mam dużo sił i mogę biec dalej - przekonuję sam siebie.

Start 37. Maratonu Warszawskiego (Fot. PAP)
Start 37. Maratonu Warszawskiego (Fot. PAP)

Biegniemy Wisłostradą, robimy pięciokilometrową rundę wokół Kępy Potockiej i wracamy na Wisłostradę. Pomagają kibice, transparenty z hasłami motywacyjnymi i twarze znajomych na trasie. Na każdym z punktów odżywczych biorę kubek z wodą, co godzinę sięgam po żel energetyczny.

"32 kilometr - wyścig się zaczyna!" - informuje napis przygotowany przez organizatorów. Tempo wśród ludzi robi się jednak coraz wolniejsze. Przebiegamy przez Most Gdański i wbiegamy na Pragę Północ. Do mety zostało pięć kilometrów. Niby niewiele, ale nogi robią się coraz cięższe. Jakbym miał do nich przywiązane kilkukilogramowe ciężary.

Gdzieś w głowie pojawia się myśl, żeby zwolnić i odpocząć. Wyciszam ją i biegnę dalej. Psychika ma tu kluczowe znaczenie. Bo choć wydaje się, że maraton przebiega się nogami, to przede wszystkim robi się to głową.

Nie jest łatwo. Ból nóg sprawia, że muszę przejść do marszu. Mija 15 sekund i wracam do biegu. Na ostatnich kilometrach powtarza się to kilka razy. 15 sekund marszu i znowu bieg. Mam poczucie, że dłuższa przerwa mogłaby mnie wybić z rytmu.

Patrząc na biegaczy dookoła można odnieść wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Ludzie poruszają się resztkami sił. Wielu z nich po prostu maszeruje w kierunku mety.

Meta

Wreszcie, po kilku godzinach, wbiegamy na teren Stadionu Narodowego. Wyciągam aparat i nagrywam filmik. Wzdłuż barierek jest sporo kibiców. Słychać jedno hasło "brawo!". Wbiegamy do tunelu, a świadomość, że zostało już tylko 200 metrów, dodaje mi sił. Przyspieszam.

Mijam tłum kibiców przy barierkach, skręcam w lewo i widzę metę. - Marzyłem o tej chwili! - krzyczę do kamery. Jeszcze kilka sekund i będę maratończykiem. Smaku biegowi dodaje fakt, że to ostatni Maraton Warszawski z metą na Narodowym. Kolejna edycja imprezy będzie się kończyć w innym miejscu.

Fot. PAP
Fot. PAP

Za metą przechodzę do marszu, a po chwili się zatrzymuję. Trochę za wcześnie, bo po kilku sekundach odczuwam nagły i potężny przypływ bólu w udach. Zupełnie jakby ktoś wbił w nie nóż. Jestem totalnie wyczerpany, ale też niesamowicie szczęśliwy. Mój czas - 4 h 27 min 27 s. To nawet trochę lepiej niż początkowo zakładałem.

Ból daje się we znaki. Przez następną godzinę ledwo chodzę. Dopiero masaż dwóch uroczych fizjoterapeutek przywraca moje nogi do stanu używalności.

Satysfakcja jest olbrzymia. Porównywalna z zimowym wejściem na Gerlach. Wiem, że będę biegał kolejne maratony i że powalczę o złamanie 4 godzin. Bo jeżeli potrafisz o czymś marzyć, potrafisz tego dokonać.

Michał Bugno

Źródło artykułu: