- Pomysł jest taki żebyś pojechał do niego i dopisał ciąg dalszy oraz żebyście wyprostowali wszystkie przekłamania i zmyślone historie zawarte w tamtej książce jeszcze z lat 50-tych. Przejedziesz się do Lublina? - Czy się przejadę? Pewnie, że tak.
Listy
Szwendrowski to był jeden z bohaterów mojego żużlowego dzieciństwa. Na torze nie miałem szans go zobaczyć, nie ta epoka, ale książka "Czarny Sport" Andrzeja Martynkina, w której autor plastycznie opisał homeryckie boje Szwendorwskiego, który jako pierwszy Polak pokonał aktualnego mistrza świata i jako pierwszy dwukrotnie został indywidualnym mistrzem kraju, była dla mnie niczym żużlowa biblia. W Lublinie, w domu, z którego do stadionu można dojść spacerkiem z górki w ciągu 10 minut, przyjął mnie elegancki, starszy pan.
Pojechałem raz, potem drugi wsłuchując się w barwne opowieści jednego z pierwszych bohaterów polskiego speedwaya. Zyskałem sympatię, co było znacznie cenniejsze niż to co potem napisałem. Do dziś przechowuję późniejsze długie listy ze wspomnieniami pana Włodka, pisane pięknym, niemal technicznym, inżynierskim pismem. Bezcenna to pamiątka, pozostała po naszej znajomości, która trwała, krótko, bo pan Włodzimierz niedługo potem odszedł. Zbyt krótko...
ZOBACZ WIDEO Jakub Miśkowiak: Wejdziemy do czwórki i pokażemy jacy jesteśmy silni
Łzy twardziela
Rejsowy samolot British Airways z krakowskich Balic do portu lotniczego Gatwick pod Londynem powoli zbliżał się do lądowania, a ja nawet nie zauważyłem, kiedy dwie i pół godziny lotu minęły. Kiedy miało się takiego towarzysza podróży jak Antoni Woryna czas mijał bardzo szybko. Złote lata polskiego speedwaya miałem wyłożone niczym na uniwersyteckim wykładzie, w dodatku pełne anegdot i dykteryjek. Gawędziarzem był Antoni znamienitym. Wiele takich lotów odbyliśmy z Balic do Anglii komentując mecze tamtejszej ligi dla Wizji Sport, prosto ze stadionów.
Pewnego razu terminarz "rzucił" nas do Poole, gdzie Antoni w sezonach 1972-1973 startował w barwach tamtejszych "Piratów". Przed meczem pokręciliśmy się przy stoiskach z pamiątkami i znaleźliśmy kilka programów z tego okresu, z nazwiskiem Woryny w składzie. Kiedy zasiedliśmy na swoim komentatorskim stanowisku na trybunie stadionu zaczęli do nas podchodzić kibice. Jeden, drugi, trzeci…
- Tony to naprawdę Ty? Co za spotkanie! - A potem spiker poinformował, że na stadionie jest obecny Antoni Woryna, "Pirat" z laty 70-tych , były medalista mistrzostw świata. Rozległy się brawa. Patrzę na Antka i widzę, jak w oku tego twardziela nad twardzielami, którego nie zmogła żadna kontuzja ani cierpienie i zawsze wracał jeszcze lepszy niż poprzednio, kręci się łza.
Kilka lat później mogłem tylko poprosić jego syna Mirosława, który zaczął jeździć na mecze z młodziutkim wówczas Kacprem Woryną, aby na grobie Antoniego zapalił ode mnie znicz. Mam nadzieję, że nie zapomniał.
Trzech smutnych facetów
To, jedno z najbardziej bodaj rozpoznawalnych zdjęć w historii polskiego żużla ktoś zatytułował: "Trzech smutnych facetów". Podium, a na nim trzech zawodników, najlepszych w pamiętnym finale IMŚ w Chorzowie 1973: Jerzy Szczakiel, poniżej Ivan Mauger i Zenon Plech. Miny faktycznie mają nietęgie, jakby stali tam na podium wobec stutysięcznego, wiwatującego tłumu nie aby odebrać należny im hołd, ale wręcz za karę. Szczakiel, bo nadal przeżywał śmierć matki, dwaj pozostali, ponieważ byli zawiedzeni, że to nie oni wygrali. Zdjęcie oryginalne, powiększone do rozmiaru obrazu miałem okazję zobaczyć wiele lat później, kiedy Jerzy Szczakiel zaprosił mnie do swojego domu w Grudzicach. Zdjęć z tamtego pamiętnego dla niego, ale i dla nas wszystkich przecież finału, było w domu znacznie więcej. I puchar w salonie, kolejna pamiątka po tamtych niesamowitych zawodach.
Kilkadziesiąt lat później po tamtym sukcesie, który zadziwił i rozpalił sportową Polskę Jerzy Szczakiel pozostał skromnym gościem, bez cienia wyższości, przyjazny i otwarty. Takim go zapamiętałem. Tak samo innego bohatera z tamtej fotografii Zenka Plecha. Złoty chłopak polskiego żużla, jeszcze we wspomnianych tutaj czasach Wizji Sport, kiedy razem pracowaliśmy, tętnił charakterystycznym dla niego humorem i energią. Świetny kompan, dusza człowiek, którego nie sposób było nie lubić.
Opowiastkami, anegdotami i ciekawostkami o rywalach, torach, zawodach sypał jak z rękawa. Życie obeszło się z nim surowo i niesprawiedliwie. Kiedy widziałem go ostatni raz, na spotkaniu weteranów torów w Toruniu, przy okazji turnieju Grand Prix, po którym Bartosz Zmarzlik świętował swój pierwszy tytuł mistrza świata, był już inny. Zmęczony chorobą, cichy, siedzący gdzieś z boku. Żal było patrzeć. Jak to mawiają: życie.
Dwie legendy polskiego żużla odeszły do wieczności niemal równocześnie, podobnie jak prawie pół wieku wcześniej wspólnie wspinali się na podium na płycie śląskiego "kotła czarownic".
Słoweńskie gadanie
Piła 1998 rok, dzień przed finałem Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów. Hotel Rodło. Ekipa TV Wizji, która ma go transmitować, jest już na miejscu. Schodzę na dół pograć w bilard. Przy stole młodziutki blondynek z nieco starszym mężczyzną. Mówią do siebie w obcym, chociaż na pewno słowiańskim języku. Słoweńcy. Ten starszy to dziennikarz, ten młodszy jeszcze przez dobę będzie dla polskich kibiców anonimowy. Nazywa się Matej Ferjan i przyjechał na pilski finał.
Nie liczy na wiele, mówi, że dysponuje jedynie standardowym silnikiem jawy, a jego sponsorem jest ojciec. Od słowa do słowa (trochę po angielsku, trochę na migi) umawiamy się na "ustawiony" wywiad. Podczas finału pracujemy z Tomkiem Lorkiem jako reporterzy w parku maszyn. Ferjan, przy pomocy swojego kompana, mówi mi jak brzmią po słoweńsku pytania, których uczę się na pamięć, także tego co mi odpowie, tak aby dzień później popisać się tłumaczonym na żywo wywiadem przeprowadzonym w języku słoweńskim.
Spisek się udał, nikt się w naszej sztuczce nie zorientował. Kilkadziesiąt minut po naszej rozmowie Ferjan został sensacyjnym medalistą, stanął na trzecim stopniu podium i przestał być anonimowy. Niebawem podpisał swój pierwszy kontrakt w polskiej lidze.
Nie wiem Matej w którym momencie zbłądziłeś i co stało się tamtego tragicznego dnia w samochodzie, w którym znaleziono Cię martwego, ale dla mnie zawsze będziesz tym uśmiechniętym chłopakiem podczas tamtej naszej telewizyjnej "ustawki".
Milczący telefon
Mecz ligowy jakich wiele, Sparta Wrocław podejmuje Stal Rzeszów. Idę przed transmisją "poszpiegować" co nieco w parku maszyn. Przy boksach gości rozmawiają liderzy Stali: Jason Crump i Lee Richardson. Anglik dostrzega mnie, uśmiecha się, przyjaźnie macha dłonią. Komentuję bieg III. Na przeciwległej prostej Lee przewraca się. Nie wygląda to jakoś makabrycznie, takich upadków widziałem dziesiątki. Zawodnik leży na torze, służby medyczne udzielają mu pomocy. Mijają minuty ciągnące się niczym wieczność. Jeszcze nie podejrzewam zagrożenia, bo, jak chyba większość kibiców na trybunach wnioskuję, że gdyby było bardzo źle to przecież natychmiast wyjechałaby na tor karetka i zabrała go do szpitala.
Po wielu minutach karetka wreszcie się pojawia i zabiera zawodnika, a zawody toczą się dalej. Szok przychodzi już po ich zakończeniu. Doniesienia ze szpitala są coraz bardziej dramatyczne, wreszcie przychodzi wiadomość najgorsza z możliwych. Richardson nie żyje...
Wlokę się do hotelu jak zbity pies, za moment telefon, jeden, drugi, trzeci. Radio, telewizyjna Panorama, Bóg wie kto jeszcze. Wszyscy zainteresowani komentarzem do tragedii. Po świetnym meczu, ekscytującym i pięknym widowisku żużlowym nigdy nie dzwonili. Sorry, mam dosyć. Wyłączam telefon, a najchętniej bym go wyrzucił.
Chwila, w której zgasły nadzieje
- Chcę, aby kiedyś został mistrzem świata - z Jackiem Rempałą rozmawiamy w parkingu stadionu w Tarnowie. Jak prawie trzy dekady wcześniej, kiedy zaczynający zawodową przygodę z żużlem młody dziennikarz przeprowadzał wywiad z początkującym talencikiem miejscowej Unii. Sporo się wydarzyło od tamtego czasu. Jacek już praktycznie odstawił motocykl, minęły dni chwały jego młodszych braci, ale on nadal jest przy żużlu, tym razem przy swojej latorośli - synu Krystianie.
- Chcę, aby kiedyś został mistrzem świata. Mnie się nie udało, ale zrobię wszystko aby on był wielkim zawodnikiem - mówi z pasją. Krystian ma wszystko co trzeba aby zrobić karierę. Niepospolity talent przekazany w genach, opiekę ojca, spod którego ręki wychodzą szybkie silniki, pozwalające mknąć do mety po kolejną wygraną. I ta sama ręka czuwa, aby nie dopadły go czasem jakieś grzeszki młodości. Chłopak zdobywa coraz więcej punktów, najpierw dla Stali Rzeszów, w końcu dla Unii Tarnów, trafia do reprezentacji kraju juniorów, zaczynają go zastrzegać za granicą.
Wszystko zmierza w dobrą stronę, aż przychodzi tragiczny mecz w Rybniku. W jednej chwili wszystko gaśnie: nadzieje, plany, marzenia, duma, prozaiczna radość życia. Gaśnie młode, bardzo młode życie. Los bywa okrutny. Dlaczego? Tego nie da się zrozumieć. Jedyne co możemy zrobić, to pamiętać.
Epilog
Dziękuję, że byliście...
Robert Noga
* Tytuł zaczerpnąłem z drugiej studyjnej płyty zespołu „Budki Suflera”, która ukazała się w 1976 roku.
Zobacz także:
Koledzy sprzed lat pojadą o awans
Frątczak nie zastąpi Cieślaka