Żużel. Legendarny stadion Coliseum, atmosfera westernu i triumf Penhalla. Wspominamy finał IMŚ w USA

Rok 1982 był wyjątkowy dla światowego żużla. Wówczas po raz pierwszy i ostatni w historii finał Indywidualnych Mistrzostw Świata dobył się poza Europą. Areną zmagań było Los Angeles, które przywitało żużlowców w stylu westernu.

Jak się okazuje, Amerykanie zamierzali zorganizować zawody wysokiej rangi we własnym kraju po tym, jak oglądali zawody w Polsce. Turniej w Chorzowie był dla nich pewnym impulsem w działaniu. Amerykanie wiedzieli, że finał IMŚ będą mogli zorganizować dopiero trzy lata po czempionacie w Polsce, ale postanowili działać.

- Amerykańscy działacze oglądali w 1979 roku na żywo finał Indywidualnych Mistrzostw Świata w Chorzowie. Bardzo im się podobała atmosfera na trybunach, gdzie był komplet publiczności. Postanowili więc u siebie zorganizować jednodniowy finał. Na miejsce rozgrywania zawodów wybrali Kalifornię, a dokładniej legendarny stadion Coliseum w Los Angeles. Warto odnotować, że w sztabie organizacyjnym mistrzostw był legendarny Nowozelandczyk Barry Briggs - mówi Adam Jaźwiecki, felietonista sportowy i znawca żużla.

Stadion Coliseum był owiany sławą, bo gościł Letnie Igrzyska Olimpijskie w 1932 roku oraz był przygotowywany do przyjęcia sportowców w 1984 roku. Jego pojemność wynosiła ponad 93 tysiące widzów. Nic zatem dziwnego, że trudno było ściągnąć na trybuny komplet publiczności na finał IMŚ.

ZOBACZ WIDEO Tomasz Bajerski gościem "Żużlowej Rozmowy". Obejrzyj cały odcinek!

- Stadion Coliseum nie był wypełniony do ostatniego miejsca. Wiązało się to z ogromną pojemnością obiektu, ale także tym, że finał Indywidualnych Mistrzostw Świata był w USA czymś zupełnie nowym - dodaje Jaźwiecki.

Jednak ci co wybrali się na stadion w Los Angeles, by oglądać najlepszych żużlowców na świecie, nie mogli być zawiedzeni. Zawody były wyjątkowe nie tylko ze względu na emocje torowe.

- Turniej w Los Angeles był rozgrywany na sztucznej nawierzchni, co w tamtych czasach było rzadkim procederem, praktycznie niespotykanym. Amerykanie szybko nawieźli materiał. Działali bardzo profesjonalnie. Oprawa zawodów zasługiwała na pochwałę, bo była zrobiona w innym stylu niż w Europie. Był to styl westernu, bo wszyscy mogli ujrzeć na stadionie kowboi, towarzyszące im kobiety oraz dyliżanse - mówi Jaźwiecki.

Wśród uczestników finału w Los Angeles był jeden Polak, Edward Jancarz. Gorzowianin dzielnie walczył na amerykańskiej ziemi. Wywalczył 7 punktów i zajął 10. miejsce. W tamtych czasach jego występ trzeba było oceniać pozytywnie, ponieważ  coraz bardziej powiększała się różnica sprzętowa pomiędzy zachodem a polskimi zawodnikami.

Wielkie powody do radości mieli amerykańscy kibice. Złoty medal drugi raz z rzędu w światowym czempionacie wywalczył Bruce Penhall. Dodatkowo brąz zdobył Dennis Sigalos. Na podium rozdzielił ich Brytyjczyk Les Collins. Wielki wpływ na końcowe wyniki miał dramatyczny czternasty bieg.

Po trzech seriach startów najgroźniejszym rywalem dla Penhalla w walce o złoto był Brytyjczyk Kenny Carter. To właśnie on miał na swoim koncie komplet punktów, a Amerykanin "oczko" mniej. Panowie spotkali się ze sobą właśnie w czternastym biegu i doszło do upadku. Przewrócił się Carter, który był przekonany, że Penhall go dotknął i spowodował jego upadek. Sędzia zawodów podjął jednak decyzję o wykluczeniu Brytyjczyka. Ten bieg kibice oglądali z wypiekami na twarzy, bo wcześniej kilka razy Carter i Penhall wyprzedzali się na dystansie.

Penhall zwyciężył w powtórce, czym otworzył sobie drogę do obrony mistrzowskiego tytułu. Carter po wykluczeniu w ostatnim biegu zdobył tylko punkt. Stało się jasne, że z dorobkiem 10 punktów nie ma prawa liczyć nawet na medal. Tak właśnie działał urok jednodniowych finałów IMŚ. Jedno zero, jeden defekt, czy też jedno wykluczenie praktycznie odbierały zawodnikom szanse na medal.

Zawody w Los Angeles na pewno dostarczyły widzom sporo wrażeń. W następnych latach jednak nie zorganizowano ponownie wielkiej imprezy na Coliseum. Tym samym finał IMŚ z 1982 roku uchodzi za wyjątkowy w swoim rodzaju, a przede wszystkim jedyny rozegrany poza Europą.

Czytaj także:
Wypadek, potem śpiączka. Po wybudzeniu zaczął mówić w nieznanym języku
Mateusz Bartkowiak: Popularność żużla zwiększa Bartek Zmarzlik, a nie Marcin Najman

Komentarze (0)