Jeszcze niedawno w ogóle nie było pewności, że w tym roku zostanie wyłoniony indywidualny mistrz świata na żużlu. Pojawiały się tylko komunikaty o kolejnych odwołanych lub przełożonych na następny rok rundach Grand Prix. W końcu FIM, BSI i przede wszystkim polscy organizatorzy przystąpili do konkretnych rozmów, jak uratować sezon 2020 w dobie pandemii.
Ustalono, że będą cztery weekendy, a w każdym z nich odbędą się po dwa turnieje. Wrocław, Gorzów, Praga i Toruń to miasta, które ugoszczą najlepszych żużlowców świata. To nie przypadek, że aż 6 z 8 turniejów odbędzie się w Polsce. Gdyby nie nasz kraj, nie byłoby w tym roku ścigania. Polacy uratowali cykl SEC, robiąc go również w nowatorski sposób w ciągu pięciu tygodni wyłącznie w naszym kraju.
Cykl SGP również ratują Polacy. W Wielkiej Brytanii liga w ogóle nie jedzie. BSI bez Polaków nie wypełniłaby umowy z FIM i nie zorganizowałaby ośmiu rund Grand Prix. Wzorce z PGE Ekstraligi, która jedzie w najlepsze nawet w czasach zarazy, sprawdzają się doskonale. Reżim sanitarny, podział stadionu na strefy i szeroko pojęta dyscyplina to podstawa. Nawet niedawny turniej finałowy piłkarskiej Ligi Mistrzów odbywały się przy pustych trybunach, a my mamy na stadionach kibiców. Pewnie, że nie w komplecie, czy nawet dopuszczalnych 50 procentach, ale mamy.
ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga. Patryk Dudek zmierzył się z quizem!
Można narzekać, że bilety drogie, że trzeba przychodzić na stadion w maskach i zachowywać dystans społeczny. Najważniejsze, że w ogóle coś się dzieje. Nie będzie niczego, mówił swego czasu ekscentryczny kandydat na prezydenta jednego z miast. Bez Polaków nie byłoby faktycznie niczego. Czapki z głów dla wszystkich, którzy przyczynili się do tego, że cykl ruszył. Pewnie, że nie ma tej atmosfery, co zawsze, nie ma miasteczek kibiców, nie ma rozbudowanego cateringu na zewnątrz stadionu. Cóż, w takich czasach przyszło nam żyć. Oby to najszybciej się skończyło, choć dziś ręki nie dam sobie uciąć, że w sezonie 2021 też nie będziemy mieli pandemii.
Piątkowy wieczór był spektaklem jednego aktora. Sympatyczny Rosjanin, Artiom Łaguta był niczym torpeda. Jeździł bajecznie szybko. Znalazł jednego pogromcę. W serii zasadniczej przegrał tylko z Maciejem Janowskim. Wygrał zasłużenie w wielkim stylu. W końcu dopiął swego. Cztery razy w karierze jechał w wielkich finałach Grand Prix, ale zwyciężył po raz pierwszy.
Ciekawe, czy Artiom przypadkowo wybrał utwór Phila Collinsa "Another Day in Paradise", by grano go po jego zwycięstwach? Rosjanin w piątkowy wieczór zaliczył z pewnością dzień w raju. Pytanie, czy w sobotę będzie kolejny?
Zobacz także: Polacy powalczą o dziesiąty tytuł
Zobacz także: Triumfator z Rosji pierwszy raz liderem IMŚ