Grzegorz Drozd. Lotem Drozda: Trzeba tylko chcieć

WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Piotr Świst w białym kasku
WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Piotr Świst w białym kasku

Późną jesienią 1974 roku na stadion bydgoskiej Polonii przyjechała dwójka celebrytów rodzimego speedwaya. Mieli dać pokaz bajkowego żużla i zgarnąć do kolekcji Stali Gorzów kolejny tytuł.

W tym artykule dowiesz się o:

Lotem Drozda to felieton Grzegorz Drozda, dziennikarza WP SportoweFakty.

****

Filmowy duet Edward Jancarz - Zenon Plech w nerwowych okolicznościach przegrał pierwszy historyczny finał mistrzostw polski par klubowych z ekipą gospodarzy i to była sensacja.

Pilarczyk i jego Barlas

Tak zaczęła się historia mistrzostw Polski par klubowych. Konkurencja, którą wymyślili i rozpropagowali w latach 60. Szwedzi. Powoli i ociężale zawitała także na nasze tory. Głównym hamulcowym był ówczesny przewodniczący GKSŻ, płk. Rościsław Słowiecki, który nie lubił nowatorskich pomysłów, a zwłaszcza tych zza zachodniej granicy. Najpierw nie chciał uczestniczyć w światowych rozgrywkach, ale gdy para Szczakiel - Wyglenda sięgnęła po złoto w 1971 roku, opór Słowieckiego ustępował. Krajowe pary zadebiutowały w 1973 roku. Po każdym ligowym meczu rozgrywano dwa biegi w ramach mistrzostw par. Łączna liczba punktów ustalała końcową kolejność. Rok później odbył się pierwszy historyczny finał. Osobno rozgrywki miała 1. i 2. liga. W 1976 roku zrezygnowano z podziału na ligi, a finalistów wyłaniały bezpośrednie eliminacje. To, co nie udało się na torze w Bydgoszczy, Stal Gorzów odbiła sobie w następnych latach sięgając po złoto w sezonach 75-78.

- Mieliśmy prawdziwą pakę w lidze, toteż o składzie na pary decydowała aktualna dyspozycja - wspomina Bogusław Nowak. - Byliśmy przyjaciółmi i dlatego łatwiej współpracowało się nam na torze. Finał w 1975 roku odbył się w przeddzień finału IMP, gdzie jechało aż siedmiu gorzowiaków! Do Leszna na finał par udaliśmy się wspólnie. W zawodach pojechałem z Jurkiem Rembasem. Siedem startów i tyleż podwójnych zwycięstw. Jurek przy kredzie, a ja po szerokiej. Rembas był znakomitym startowcem i uwielbiał kredę. Mawiał, że jak odchodzi dwa metry od wapna, to już jest pod bandą - żartuje Nowak. Rembas i Nowak - para perfekt. Rembas niespokojny wiejski chłopak z rozwianą czupryną. W podgorzowskim Bogdańcu z papierosem w ustach ujeżdżał okoliczne pola na niezmordowanej Wuesce. Bogusław Nowak, to jego przeciwieństwo. Stonowany elegant, potrafiący się wysłowić. Urodzony w Gorzowie cukiernik i absolwent tutejszej AWF nawet na prezentacji stał noga przy nodze. Ich wyczyn z 1975 roku powtórzyli dopiero 20 lat później dwaj bracia równie odmienni od siebie jak powyższa dwójka.

- Gorzowianie mieli wtedy świetny sprzęt. Głównym mózgiem w gorzowskim warsztacie był majster Edward Pilarczyk. Jego oczkiem w głowie był od zawsze Edek Jancarz - tłumaczy Ryszard Dołomisiewicz, czołowy polski żużlowiec lat 80. i dwukrotny mistrz w parach w barwach Polonii Bydgoszcz. - Pilarczyk wykorzystywał kontakty z Anglikami poprzez starty Plecha i Jancarza na torach brytyjskich - dodaje. - Nie można wszystkiego zwalać na sprzęt. Po prostu byli dobrzy - ripostuje Marek Cieślak, należący w latach 76-78 do wielkiej krajowej trójki, obok Plecha i Jancarza. - Po prostu oni zawsze mieli dwóch dobrych, a w innych klubach wybitny as był jeden. Dlatego ciągle wygrywali - wyjaśnia Cieślak. - Edward Pilarczyk faktycznie to był fachura. Angażował się i wiele potrafił wyciągnąć z naszych motorów. Na zawody jeździliśmy jego osobowym Mercedesem. Maszyny pakowaliśmy na przyczepkę - objaśnia Nowak.

ZOBACZ WIDEO Piotr Szymański: MPPK spadły z rangą. Teraz można zrobić coś fajnego (WIDEO)

- Tak skromnie nie było. Pilarczyk był jak na tamte czasy nieźle zorganizowany. Oprócz dobrych części i kontaktów w Anglii miał również nietypowy transport. Do legendy przeszedł jego klasyk techniki, czyli NRD-owski mikrobus "Barkas" - zauważa Dołomisiewicz. Monopol gorzowian przerwali dopiero w 1979 roku zawodnicy Falubazu. Para Olszak - Huszcza okazała się najlepsza na torze w Gnieźnie. W latach 82-83 Huszcza ponownie odbierał złote medale. Tym razem do pomocy miał Jana Krzystyniaka. - Zwłaszcza to pierwsze złoto na torze w Gorzowie było wyczynem niezłego kalibru. W przeddzień zawodów dowiedziałem się, że jadę. Było to dla mnie duże zaskoczenie. W Gorzowie z Andrzejem daliśmy popis jazdy. Wygrywaliśmy niemal wszystkie biegi podwójnie. Tylko w jednym zostałem wykluczony. Na start przyjeżdżałem długo przed innymi. Taka to była moja taktyka, aby wprowadzić nerwowość w szeregi rywali i wpłynąć na sędziego, aby włączył dwie minuty. Tak było i tym razem. Stoję pod taśmą i spokojnie oczekuję na wyścig, aż tu nagle arbiter Bronisław Ratajczyk - ważna persona w polskim żużlu - wywiesza flagę oznaczającą moje wykluczenie. Zdębiałem. Nasz mechanik Tadziu Tłumiłowicz, który opuścił Częstochowę i dołączył do Falubazu, również miał poważanie na naszym podwórku (główny mechanik reprezentacji) nie wytrzymał i w przypływie złości złapał za klucz i pobiegł w stronę wieżyczki sędziego z pretensjami, jak mógł mnie wykluczyć - śmieje się Krzystyniak, który zdobywał medale w trzech rożnych klubach (Falubaz, Unia Leszno i Stal Rzeszów). - Miałem zawsze lepszych kolegów - uśmiecha się Krzystyniak. - Ja byłem tym słabszym i nie marnowałem dorobku lepszych. Moja recepta była prosta. Nie wchodziłem w konflikty z zawodnikami. Nie miałem wrogów w klubach i z każdym potrafiłem się dogadać - wyjaśnia.

Dewizy, Hans Zierk i karetka pogotowia

W okresie lat 80. brylowała Unia Leszno. Byki w latach 84, 87, 88 i 89 sięgały po tytuł. - Mieli dobre kontakty z niemieckim mechanikiem Hansem Zierkiem, który również współpracował z Zenkiem Plechem, a Romek Jankowski miał obycie na brytyjskich torach, gdzie podpatrzył wiele rozwiązań technicznych - tłumaczy Dołomisiewicz. - To były czasy, w których każdy kombinował na swój użytek. Świat nam odjeżdżał, a myśmy kisili się w swoim kraju. Kto miał sposoby i fortele, jak dotrzeć do ludzi zza zachodniej granicy, ten wygrywał. Dewizy, pozwolenia, odprawy na granicy, paszporty, a gdzie, a na co, a po co? - to wszystko było codziennością polskiego żużlowca i jego otoczenia. Kto był sprytniejszy, miał przewagę. W Lesznie nie brakowało obrotnych ludzi. Był Heniu Brodala, był Jan Nowicki, był jeszcze jeden taki gość. Już niestety nie żyje. Chyba miał zawał prowadząc samochód. Zapomniałem nazwiska. Ale jak spytasz o właściciela słynnego Wartburga, to będą tam wiedzieli o kogo chodzi - doradza "Dołek". - A, to pan Nowaczyk! - rozwiązuje zagadkę Jan Krzystyniak, który sięgał wraz z Unią po tytuły w parach w latach 87-88.

- Faktycznie miał nosa do motocyklów i ciągle coś udoskonalał i testował. Gdy byłem zawieszony w 1986 roku, to byłem jego idealnym testerem, bo miałem sporo wolnego czasu. Co ciekawe, to nie był mechanik z wykształcenia, ani były zawodnik. Był kierowcą karetki pogotowia. Na co dzień jeździł tym Wartburgiem i zmarł na zawał będąc za kółkiem w 1987 roku. Dorabiał nowe rzeczy, testował różne materiały. Był z niego łebski gość - wspomina wychowanek Falubazu. - Leszczynianie sprowadzali silniki i części od niemieckich tunerów, którzy współpracowali m.in. z Duńczykami. W tamtych latach ich silniki z użyciem tytanu były nie do pokonania. Długo świat nie wiedział, że oni ten tytan wykorzystywali. Pod koniec lat 80. zabroniono używania tego materiału. Kto wie, może i "Jankes" i spółka jeździli na silnikach z użyciem tytanu i nawet o tym nie wiedzieli - zastanawia się Dołomisiewicz.

Dalsza część na drugiej stronie.
[nextpage]- W każdym razie w tamtych czasach chłopaki z Leszna puszczali sprzęgło na starcie... i tyle ich widzieliśmy - dodaje. Odstępstwem były lata 1985-86 i zwycięstwa kolejno Wybrzeża Gdańsk i Apatora Toruń. Zawodnicy Wybrzeża dysponowali Goddenami załatwionymi przez Romana Wieczorka, byłego żużlowca z Gdańska, mieszkającego na stałe w RFN, a idol Torunia - Wojciech Żabiałowicz, jako pierwszy w Polsce dysponował włoskim GM-em sprowadzonym z Włoch od samego Giuseppe Marzotto. - Namiastka zawodowstwa w połączeniu z amatorką. Było wesoło. Gdy jechaliśmy na zawody do Bydgoszczy, to 30 km za Gorzowem zepsuł się nasz klubowy autobus. Na odsiecz przyjechał załatwiony z PKS-u popularny wtedy "ogórek". W ekspresowym tempie cały ekwipunek przerzuciliśmy do podstawionego pojazdu, w którym w trakcie drogi kurzyło się niemiłosiernie. Cali brudni i umorusani, w środku lata przebieraliśmy się będąc jeszcze w drodze. Przyjechaliśmy na stadion, wypakowaliśmy motory i prosto na tor - wspomina Piotr Świst, krajowy gwiazdor tamtego okresu. - W 1994 roku finał MIMP odbył się w Tarnowie. Wygrał Grzesiek Rempała, a ja byłem drugi- zaznacza Mirosław Cierniak. - Po zawodach w pośpiechu myliśmy sprzęt i w drogę na finał par do Leszna, który był następnego dnia. Dotarliśmy na stadion rano. W tamten weekend panowały tropikalne upały. W przystadionowym hotelu nie mogłem spać. Nie było wtedy autostrad i wyjazd do Leszna w tamtych czasach to była prawdziwa wyprawa, ale byłem dumny i przejęty, że mogę bronić barw swojego klubu. Zawsze z Jackiem Rempałą mieliśmy nadzieję, że zdobędziemy złoto. Że Gollobom powinie się noga. W efekcie nie udało się zdobyć nawet medalu. Najbliżej byliśmy w 1995 roku w Częstochowie, gdzie o centymetry przegrałem dodatkowy bój o brąz z Tomkiem Bajerskim. Przez cztery kółka non stop tasowaliśmy się. Jeden chciał przechytrzyć drugiego - relacjonuje Cierniak.

Najgłupszy pomysł na świecie

W 1986 roku światowa federacja dokonała rewolucyjnej zmiany i postanowiła, że w konkurencji par na torze będą rywalizowały trzy duety. Zmiany dotyczyły także krajowych rozgrywek. W nadziei na prestiżowe zawody kluby zaczęły przebudowywać tory na szersze. Łopaty i koparki poszły w ruch. W Lesznie, Rzeszowie, Toruniu czy Ostrowie. Szybko okazało się, że nadgorliwi byli tylko nasi krajowi działacze. - Bo Polak jest jak sroka. Co się błyszczy, to znaczy, że drogocenne - komentuje tamte decyzje Piotr Świst. Jeszcze szybciej okazało się, że jazda w szóstkę była bolesną pomyłką. Na torze było za ciasno i zbyt niebezpiecznie. Groźnych kontuzji nabawiło się kilku czołowych żużlowców świata, m.in. Simon Cross, Klaus Lausch, a w Polsce Bogusław Nowak i właśnie Piotrek Świst. - To była największa głupota na świecie - krótko kwituje ten ostatni. W 1988 roku finał par odbył się w Rybniku.- Jeździłem wtedy dla Unii Tarnów, która nie należała do potentatów. Czułem, że wspólnie z Gienkiem Błaszakiem jesteśmy w stanie zrobić coś wielkiego dla tarnowskiego klubu i zdobyć medal w seniorach - rozpoczyna swoją tragiczną historię z tamtej wiosny Bogusław Nowak. - Dwa tygodnie przed Rybnikiem miałem kraksę z Dariuszem Stenką na lidze w Tarnowie. Tydzień później wylądowaliśmy na bandzie z Adamem Pawliczkiem. Całym ciałem przywaliłem ostro w bandę. Deski trzymała szyna kolejowa i była to zapora niczym z betonu. Najbardziej ucierpiała lewa ręka. Byłem pewien, że zaliczę dłuższą przerwę. W kolejnym tygodniu pojechaliśmy do jaskini lwa, czyli Unii Leszno. W dniu zawodów zdecydowałem, że jednak pojadę. Na trudnym torze i przeciwko ligowemu dream-teamowi wykręciłem 16 punktów. No więc na finał w Rybniku wskoczyłem do składu. Tam nie czułem się najlepiej i oddałem miejsce młodemu Januszowi Kapustce. Ale on też nie błyszczał. Pojechałem w ostatnim biegu. Jechałem swobodnie i wyluzowany. Prowadziłem z ogromną przewagą. Łuki pokonywałem stylem szosowym tuż pod bandą. Czułem się wspaniale. Pomyślałem, że na ostatnim łuku nie ma co się zarzynać. Zejdę do kredy i spokojne doczołgam się do mety na pierwszej pozycji, ale trafiłem tam w paskudną dziurę. Kontuzjowana ręką nie wytrzymała. Puściłem motocykl i zrobiłem przysiad na torze. Kolejni rywale mnie ominęli, a jadący na ostatniej pozycji Grzegorz Dzikowski wjechał we mnie. Przebite płuco, ogólne obrażenia i złamany kręgosłup. Na wózku poruszam się do dziś. Za rok będzie 30 lat - westchnął indywidualny mistrz Polski z 1977 roku.

Ostatni finał w "szóstkę" odbył się w 1989 roku. Znów najszybsza - tym razem na własnym torze - okazała się Unia Leszno. Ale wkrótce miało to ulec zmianie. Okrągły Stół, pierwsze wolne wybory i Gary Cooper na plakacie. Zmieniała się Polska i zmieniał się żużel. - Granice były luźniejsze. Do Danii można było przejechać bez wizy. Wprowadzono tzw. wizę tranzytową. Coraz więcej ekip posiadało różne części i silniki. A to jakiś tłok, świece, zapłony. Bardziej dostępne stały się Goddeny i GM-y. Jeździliśmy na standardzie, bo tak najłatwiej było monitować, czy coś złego dzieje się z częściami. Zwykła polerka to było wszystko. Gdy na polerowanej części pokazywały się rysy, to był znak, że materiał się kończy. I tak Unia Leszno spadła z piedestału. Do głosu doszli inni. W tym i my - przypomina Dołomisiewicz. - Z Tomkiem Gollobem najpierw zgarnęliśmy złoto w 1990 roku. Wynik powtórzyliśmy przed własną publicznością w roku następnym. Miesiąc przed finałem w 1991 roku podczas Kryterium Asów doznałem kompresyjnego złamania kręgu piersiowego. Pierwsze diagnozy, to pól roku w gipsie, a następne pół roku rehabilitacja. Przyszedł do mnie lekarz ś.p. Rajmund Karczewski i zapytał: chcesz się leczyć czy jeździć? Odpowiedziałem, że jeździć. On na to, że w takim razie, jak najszybciej wypisuj się ze szpitala i rozpoczynamy rehabilitację. Było to możliwe, bo nie było powikłań neurologicznych - relacjonuje Dołomisiewicz. - Z Tomkiem jazda w parze, to była sama przyjemność. On to wszystko doskonale rozumiał. Nie musieliśmy w parkingu przeprowadzać dyskusji. Może nie był wtedy idealnie wyszkolonym żużlowcem, ale był znakomitym motocyklistą, dla którego wszelkie tory żużlowe nie były żadnym problemem. Szkoła z motocrossu i wyścigów ulicznych procentowała. Mnie zaś cwaniactwa na torze nauczył mistrz Polski w parach z Henrykiem Gluecklichem z 1974 roku, pogromca Plecha i Jancarza, Stanisław Kasa - podsumowuje.

Bracia Gollobowie i Pepe

W latach 90. pary wciąż cieszyły się dużą popularnością. Na finały tłumnie przychodzili kibice, a kluby wystawiały w składach pierwszy garnitur. Wielka była w tym zasługa najgłośniejszego krajowego duetu - braci Gollobów z bydgoskiej Polonii. Gollobowie w latach 90. w polskim żużlu byli zjawiskiem. Byli nie tylko pierwszymi pełnowymiarowymi zawodowcami, świetnymi żużlowcami, ale naszą żużlową popkulturą, obok której nie dało się przejść obojętnie. Fascynowali wszystkich. Ciągłymi zwycięstwami wzbudzali respekt i złość poza Bydgoszczą. Na występy Gollobów przychodziły tłumy w każdym mieście. Kulminacją dominacji był finał par. Kibice, dziennikarze, działacze i ich rywale wierzyli, że stanie się niemożliwe i Gollobom powinie się noga, będzie sensacja i wygra ktoś inny. Ale nadzieje okazywały się złudne. Odstępstwem od reguły był finał w Gorzowie w 1992 roku. - Najgorsze zawody, jakie mogą być, to finał przed własną publicznością - przekonuje bohater miejscowych, Piotr Świst. - Wszyscy od ciebie oczekują zwycięstwa. Presja i oczekiwania są ogromne. Jedzie się bardzo niekomfortowo, ale daliśmy radę. Gollobów było niezwykle trudno pokonać. Ciężar walki spoczywał na Tomku. Potrafił koncertowo rozprowadzić po torze rywali tak, aby Jacek wyskoczył do przodu. Często nas te zagrywki Tomka wkurzały. Były kłótnie i w parkingu i na torze. Dawała znać sportowa ambicja. Teraz, gdy to wspólnie wspominamy z byłymi kolegami z torów, odczuwamy frajdę, dumę i tęsknotę za tymi chwilami. To były piękne czasy - wzrusza się "Twisty".

Dalsza część na trzeciej stronie.
[nextpage]W 1997 roku do braterskiego duetu dołączył aktualny indywidualny mistrz świata juniorów, wschodząca gwiazda i zadeklarowany konkurent Tomka na pozycji numer jeden w Polsce - Piotr Protasiewicz. Z nowym nabytkiem Polonia wciąż wygrywała. – To był odważny ruch, ale ja naprawdę chciałem być najlepszy na świecie. Przejście do Polonii i niejako bezpośrednia konfrontacja z Tomkiem miała mi w tym pomóc - rozpoczyna Piotr Protasiewicz. - Jeżdżąc w parach nigdy nie umawialiśmy się, jak będziemy rozgrywać poszczególne biegi. Nie rozmawialiśmy ani przed zawodami, ani w parkingu. My z Tomkiem jechaliśmy na innym pułapie niż przeciwnicy. To wszystko samo się działo. Wyjeżdżaliśmy pod start i rura do przodu. Obaj lubiliśmy jeździć po szerokiej. Skoro tak, to obaj tam byliśmy - śmieje się Piotr. - To dawne czasy. Czasy młodości. Z wielką przyjemnością je wspominam. Do dzisiaj czuję ogromną sympatię kibiców z Bydgoszczy, aż czasem sam jestem zdziwiony jej rozmiarem. Byliśmy młodzi. Każdy chciał udowodnić wyższość drugiemu. Nawet w zawodach parowych. Czasem miało to odwrotne skutki, ale widocznie tak jest, że jeden dojrzewa w wieku 23 lat, a inny mając 37 - mówi z dystansem "Pepe". - W każdym razie zdobyliśmy tych medali cały worek, a ja przy Tomku nauczyłem się sporo. Mogłem na co dzień podziwiać fenomenalnego żużlowca. Najlepszego na świecie. Gdy widziałem, co Tomek wyczynia zastanawiałem się jak to możliwe, że ten facet nie jest jeszcze mistrzem świata - wspomina wychowanek Morawskiego Zielona Góra.

Komercjalizacja

- Pierwszy medal zdobyłem w barwach Zielonej Góry. W 1993 roku klub przechodził wewnętrzny kryzys i nikt nie chciał jechać na półfinał do Gniezna, toteż wytypowano juniorów. Walnąłem tam 16 "oczek" i weszliśmy do finału. Działacze zwietrzyli szanse na dobry wynik i namówili Andrzeja Huszczę, żeby pojechał na finał do Grudziądza. Andrzej był tam niełapany, a ja z Arturem Pawlakiem dołożyliśmy kilka oczek i sensacja stała się faktem - wspomina swój pierwszy seniorski sukces Protasiewicz. - W 1995 roku w Częstochowie byliśmy blisko pokonania Gollobów. W bezpośrednim pojedynku wyszliśmy z Darkiem Śledziem na 5:1, ale ja stąd ni zowąd upadłem i złoto pojechało do Bydgoszczy. Jestem zawodnikiem, który miał okazje jeździć we wszystkich erach tych rozgrywek: gdy cieszyły się ogromnym prestiżem, podupadały no i gdy są w kryzysie. Złożyło się na to wiele składowych, ale nie jest tak, że winni są tylko zawodnicy. Doszło nam wiele różnych zawodów. Polacy dużo jeżdżą za granicą. Kluby same przestały interesować się innymi rozgrywkami niż liga. Jeśli klub jest obojętny, to co ma myśleć zawodnik? - pyta retorycznie Protasiewicz.

- Dzisiaj jest tylko pogoń za pieniędzmi. Mniej sportu w tym wszystkim - twierdzi Świst. - Dobra parowa jazda w lidze, to efekt dobrej atmosfery. Bez jednego nie ma drugiego - uważa Dołomisiewicz. - Coraz mniej jest jazdy w parze podczas meczów ligowych. Ogromna szkoda, bo żużel ubożeje. Jazda parą, to coś wspaniałego - komentuje Krzystyniak. - To nie tylko jazda na 5:1. Często wysiłek kolegi z pary jest niezauważalny, gdy blokuje rywala będąc na dalszej pozycji i ułatwia jazdę prowadzącemu - wyjaśnia Dołomisiewcz. - Dzisiaj żużlowcy z jednego klubu są dla siebie wilkiem - zauważa Krzystyniak. - Byli żużlowcy nie mają do końca racji w tej krytyce obecnych mistrzów. Z całym szacunkiem, ale oni żyli w innych czasach. Sprzęt zapewniał klub. Mechanik, paliwo, opony, to wszystko mieli za darmo. Obecnie musimy sami zadbać o wszystko, więc jeśli zawodnik przeliczy, że musi dołożyć do zawodów kilka tysięcy, eksploatować najlepszy silnik, a za trzy dni liga, gdzie wszyscy wywierają niewyobrażalną presję, to zaczynamy kalkulować. Problem nie leży wyłącznie po stronie zawodników, którzy też święci nie są, ale prawda leży zapewne po środku. Czasy się zmieniły i tyle - dodaje Protasiewicz.

- Zmieniły się i mam wątpliwości czy tamte lepsze pod względem jazdy pary wrócą - odpowiada Krzystyniak. - Jest nadmiar zawodów z udziałem tych samych zawodników - uważa z kolei Marek Cieślak. - Dlatego nie chcą jechać za czapkę śliwek. Namnożyło się zawodów rangi mistrzowskiej i wybierają te najlepiej płatne. Zrobiła się komercja. Dla nas finał par czy Złoty Kask, to była okazja do pokazania się. Dzisiaj takich okazji mają bez liku na wszystkich torach europejskich. Ponadto dzisiaj zawodnicy jeżdżą mniej parowo, bo stawka najlepszych wyrównała się. Jeden drobny błąd, chwila zawahania i zamiast na prowadzeniu jedziesz ostatni - tłumaczy Cieślak. - To musi być we krwi zawodnika. Wolniejszy trzyma krawężnik, szybszy jedzie po szerokiej. Trzeba mieć zaufanie do partnera i pewność siebie. Tymczasem w drużynach podczas meczów ligowych są tylko konflikty, kto z kim jedzie, w jakim biegu i z jakiego pola. Tak nic z tego nie będzie - nie odpuszcza w ocenach Jan Krzystyniak. - Dobrze, że zrezygnowano z obcokrajowców. To jest niepotrzebne. Kiedyś sam w takim finale jechałem z Andreasem Jonssonem. Wierzę, że nowe rozwiązania na nowe czasy okażą się skuteczne. Że prywatne firmy, które zajmują się żużlem znajdą pomysły na wypromowanie nie tylko tej konkurencji - mówi Protasiewicz.

Jazda parą - piękne zjawisko na torach żużlowych. Do dziś najbardziej legendarną parą są dwa przeciwieństwa. W czarnej skórze wysoki Hans Nielsen i w białej skórze niski Erik Gundersen. Obaj już nie jeżdżą. Nie jeżdżą również giganci jazdy parą ostatnich lat: Tomasz Gollob, Darcy Ward, Joe Screen czy w tej chwili Grigorij Łaguta. Oby takie zawody, jak niedzielny finał mistrzostw Polski par klubowych w Ostrowie i starania ich organizatorów pomogły w kreowaniu nowych mistrzowskich duetów.

- Jaka jest recepta na jazdę parą? - pytam Piotra Śwista, mistrza Polski par klubowych z 1992 roku. - Trzeba tylko chcieć - odpowiada.

Grzegorz Drozd

Zobacz więcej tekstów Grzegorza Drozda ->

Źródło artykułu: