Bartłomiej Czekański - Bez hamulców: A kto umarł, ten nie żyje (1)

WP SportoweFakty / Wojciech Tarchalski
WP SportoweFakty / Wojciech Tarchalski

- Megatalent. Cudowne dziecko wrocławskiego (i nie tylko ) żużla. Po kilku latach zaczął się jednak jego dramat - wspomina w swoim felietonie [tag=2173]Bartłomiej Czekański[/tag] zmarłego w styczniu Ryszarda Janego.

"Za oknem wrzeszczą ludzie
Szybę stłukł rzucony kamień
Czy wiesz jak czuję się
Gdy wy objęciach trzymam śmierć?
Gdy wyrok napisany w lekarza oczach szklanych
Łzy lecą, lecą tak, jak ten malowany ptak

Czy przyjmiesz mnie mój Boże
Kiedy odejść przyjdzie czas?
Czy podasz mi swą rękę?
A może będziesz się bał..."
(Dżem)

Cześć. Od dość dawna mnie tu nie było z tym moim cyklem "Bez hamulców". Ot, tylko na zaproszenie SF typuję sobie wyniki ligi i GP, do czego zresztą w ogóle nie mam szczęśliwej ręki. Ze mną u buka więc nie wygracie.

M.in. przez pewien czas byłem w szpitalu. Do teraz czuję się umęczony i osłabiony. Byłem aż siny od różnych zastrzyków, czy kroplówek. Serdecznie dziękuję wielu z Państwu za wyrazy wsparcia, zwłaszcza red. Damianowi Gapińskiemu i SportoweFakty.pl, "Tygodnikowi Żużlowemu" i jego Czytelnikom oraz szefowi red. Adamowi Zającowi (pytali o mnie Sławek Kryjom i Jacek Portala), znajomym z Facebooka, mojemu wspaniałemu trenerowi Piotrowi Baronowi, Tomkowi Skrzypkowi, red. Wojtkowi Koerberowi z "Gazety Wrocławskiej", po prostu wszystkim, którzy o mnie życzliwie pomyśleli.

A było ze mną już bardzo kiepsko. Hm, jednak podycham jeszcze dzięki fantastycznej i profesjonalnej opiece personelu medycznego Oddziału Chorób Wewnętrznych i Geriatrii wrocławskiego szpitala im. Falkiewicza na Brochowie. Może podycham niezbyt długo, z pewnością pod toporem i już w absolutnej, pełnej abstynencji - co mi akurat nie przeszkadza - i jako 65 kilogramowa chudzina (w ubiegłym roku ważyłem nawet i 75 kg), ale zawsze. Widać, Pan Bóg chce, żebym jeszcze dla Was popisał o żużlu i jeszcze sobie na nim "popyrkał". A więc nie pękamy i dalej lecimy z tym koksem. W sumie jednak wciąż nie dokonałem analizy, czy mam się cieszyć, że jeszcze pozostałem na tym padole łez (za to z ukochaną rodziną i z moimi Czytelnikami)... czy się martwić, że jeszcze nie trafiłem do lepszego świata, gdzie m.in. nie ma tego całego, ostatnio tak niesmacznego, cyrku żużlowego. Tak, czy siak, po tych moich ostatnich bardzo ostrych przejściach zdrowotnych jednego jestem pewien: już nigdy nie będę się bał śmierci. Bardzo spokojnie bowiem zaakceptowałem jej możliwość i głęboko rozumiem jej nieuchronność. BO KTO UMARŁ, TEN NIE ŻYJE, jak mówił Boguś Linda w "Psach".
Ale ja jeszcze żyję...i piszę dla Was. Ot, co!

[ad=rectangle]

A teraz wspominkowo, bo mnie coś tak wzięło "na okoliczność". Tej śmierci dużo jest wokół. Niedawna Wielkanoc to śmierć, ale i zmartwychwstanie Jezusa, 25 kwietnia 35 urodziny obchodziłby Lee Richardson, gdyby nie zginął na torze podczas meczu polskiej ligi. Słyszałem, że produkują film o tragicznej historii Rafała Kurmańskiego. Niedawno, 30 marca obchodziliśmy dziesięciolecie samobójczej śmierci Roberta Dadosa. Tak więc, tragiczne bywają losy żużlowców, acz przecież nie takie same. Te ich śmierci są takie różne. Ale przecież oni zmartwychwstają w naszych wspomnieniach, w naszych sercach.

Cyrk straceńców

Życie jak cytrynę wyciskasz
Z taką siłą, że aż sok tryska
Muzyka, trawa, wódka, zabawa
Na głowie stajesz, biją ci brawa (Oddział Zamknięty)

Denerwujemy się czasem np. na Warda i Holdera (a kiedyś i na Woffindena) i martwimy o nich, że się zapominają w zabawie i to może ich wykończyć jako sportowców i ludzi. Ale przecież nie oni pierwsi.

Kiedy ja zdychałem w szpitalu na Brochowie, a lekarze próbowali mnie podratować, to akurat wtedy nagle zmarł mój kolega ze starej Sparty Wrocław, tej z drugiej połowy lat 70., Rysiek Jany (rocznik 1954, ja - 1959). To był największy talent w historii wrocławskiego speedwaya. Miał ksywę "Żółty". Raz, że blondyn, dwa, że jakiś taki dziwnie trochę skośnooki. No to go tak "ochrzcili". Ponieważ u mnie poszło m.in. o poważne sprawy trzustkowo-wątrobiane (Boże, jaki to był ból!), to mocno zżółkłem na ciele. I wtedy sobie pomyślałem:
- Czyli dwóch Żółtych idzie do ziemi.
[nextpage]

Mnie jednak Bozia przynajmniej na jakiś czas oszczędziła, Ryśka nie. Nie będę tu lukrował i ściemniał. Rzeczy trzeba nazywać po imieniu. Jedni podpowiadają mi plotkarsko, że Rysiek poszedł do sąsiada, z którym ostatnio ostro popijał i tam zmarł w trakcie spożycia (czyli od razu pojawiła się zła plota: "zapił się na śmierć"), a inni zaprzeczają temu, twierdząc, że być może przytruł go czad z pieca w jego własnym domu. Albo po prostu umarł, gdyż naprawdę był już mocno schorowany. Nie wiem i przecież nie zamierzam prowadzić śledztwa. Bo co to ma tutaj za znaczenie? Jak było, tak było, fakt jest taki, że Ryśka po prostu już między nami nie ma. Na cmentarzu żegnało go ze 150 osób, w tym dawni koledzy z toru. I tak sobie na szpitalnym łóżku pomyślałem wtedy, że po zakończeniu kariery żużlowcy, jeśli nie zostają trenerami, działaczami, to bywają…sami jak palec. Bez żadnej opieki. Ludzie przypominają sobie o nich najczęściej dopiero na cmentarzu.

Jany to był bardzo dobry człowiek, nikomu nigdy nie przyświnił, na nikogo nie powiedział złego słowa. Był koleżeński nawet wtedy, gdy jako "piękny, młody i utalentowany" uchodził za sportowego idola, jego wielki plakat z rękawiczką w zębach wisiał na wrocławskim Rynku (aczkolwiek wtedy akurat nie było jakiegoś szaleństwa kibiców na punkcie speedwaya i jeźdźców), zaś niemal całe Sępolno z Biskupinem i Zaciszem, ciekawostka: mieszkał tam też Janek Borysewicz, dziś Lady Pank, przymilało się do niego. I każdy chciał być jego kumplem, każdy chciał się z nim napić. Rysiek nie odmawiał. I to m.in. sprawiło, że jego kariera nie rozwinęła się tak bardzo, jak powinna, aczkolwiek walił komplety punktów w Ekstralidze (wtedy to była po prostu I liga), z Robertem Słaboniem zdobywał medale w mistrzostwach Polski par, z reprezentacją kraju wyjechał na tournee po Anglii. Ówczesny trener i mechanik Sparty pan Marian Milewski mawiał, że musi poprosić dzielnicowego, aby ten na dwa dni przed meczem prewencyjnie zamykał "Żółtego" do ciupy, w ten sposób chroniąc tego talenciaka przed balangami.

Milewski wiele wiedział i słyszał, bo mieszkał po sąsiedzku na Biskupinie. Natomiast Rysiek wraz z rodzicami i licznym rodzeństwem żył w domku przy ul. Godebskiego, ledwie kilkadziesiąt metrów od Stadionu Olimpijskiego i ówczesnej siedziby Sparty. Obok wspomnianego domku Janych była tak zwana sex szopa (potem przemianowana na sex piwniczkę), w której nasza młoda, za to zgrana, paczka ostro imprezowała. Działo się i było wesoło. Piło się i się jeździło "na szlace", bo organizmy były jeszcze młode i silne. A ja dodatkowo zaczynałem już wtedy "dziennikarzyć". Dopiero dziś, po latach, natura odbiera swoje. Po gorzałkę szło się do słynnej pobliskiej "Balladynki" (którejś nocy ktoś zamordował panią, która tam stróżowała - to nie była łatwa okolica), albo się robiło bimber. Pamiętam, że kiedyś "Żółty" przed swoimi imieninami, na które zaprosił gości, za późno nastawił aparaturę, więc piliśmy... zacier. Ohyda! Kiedy pół drużyny Sparty zostało zatrudnionych w charakterze pracowników technicznych na Stadionie Olimpijskim, to natychmiast w łazience przy parku maszyn ustawili oni fachową aparaturę i urządzili bimbrownię. Cały stadion na okrągło chodził zawiany. Majster-brygadzista o siódmej rano chwalił punktualność swoich pracowników (tzn. żużlowców Sparty) nie wiedząc, że oni od wczoraj nie wychodzili ze swej służbowej pakamery, gdzie imprezowali. Przy okazji... hodowali tam króliki. O godzinie 13 odbywał się tradycyjny Wyścig Pokoju na trasie do "Balladynki". Z przodu na komarku zasuwał brygadzista, a za nim na rowerach doginali dzielni żużlowcy. Na piwko.

Nasi koledzy byli ratownikami na działającym wówczas basenie przy Stadionie Olimpijskim. Kiedy kończyliśmy trening na torze, to ku uciesze gawiedzi przejeżdżaliśmy obok alejką na motorach żużlowych, by je odstawić do warsztatu Sparty przy ul. Mickiewicza. Za te jazdy strasznie nas ganiał pan Milewski, którego nazywaliśmy "Maniksem". Były niedozwolone, bo do klubu dla bezpieczeństwa należało maszyny prowadzić, żeby nie potrącać ludzi i nie wjechać pod tramwaj, co szkółkowiczom, nieobytym z wyrywnymi maszynami, się zdarzało. A po godz. 18 ratownicy wyganiali ludzi z basenu i wtedy my tam się bawiliśmy. Pływaliśmy np. ze studentkami z pobliskiego akademika AWF, czyli z dzisiejszego hotelu "Olimpia".
Kiedyś Krzychu Zabawa skombinował skądś starą syrenkę. Nie miała kierunkowskazów, więc siedzący z przodu na miejscu pasażera Jany w turbanie z ręcznika na głowie (suszył włosy po basenie), nogą przez okno... robił za kierunkowskaz i krzyczał: "Cześć Manix!". Niestety, wtedy właśnie trener Milewski wychylił się zza płotu, bo coś tam robił u siebie w ogródku. I afera była. Na koniec Zabawa zarządził sportowy konkurs rzutu cegłą w syrenkę, oczywiście z pewnej odległości. Trafił tylko on sam. W przednią szybę. Myśmy chybili.

Jany miał piekielnie szybkie starty (chyba tylko Jurek Rembas mógł się z nim w tym mierzyć, a potem Mariusz Okoniewski) i nienaganną technikę, sylwetkę. Cudownie wjeżdżał w wiraże. Wygrywał wyścig za wyścigiem. Na zgrupowaniu kadry narodowej przed wrocławskimi MŚP w 1975 roku o całą prostą lał Plecha, Jancarza, Bruzdę i wszystkich jak leci. A wtedy był jeszcze żużlowym żółtodziobem. Megatalent. Cudowne dziecko wrocławskiego (i nie tylko ) żużla. Po kilku latach zaczął się jednak jego dramat. Tzw. lęki poranne, tj. kac i jakieś problemy z mięśniami rąk sprawiły, że po wygranym starcie tracił pozycję za pozycją i przyjeżdżał czwarty. Ludzie gwizdali. Rysiek więc, żeby sobie nie robić poruty, zamierzał przegrywać starty i jechać od początku z tyłu, by go nie wyprzedzano niczym tyczkę. I nie potrafił! Puszczał sprzęgło i znów był z przodu. I znów go objeżdżali, a widownia szydziła. Przygnębiające to było. Inna sprawa, że przyhamował go także potworny wypadek w Częstochowie, gdzie lotem trzmiela wylądował w tamtejszych trybunach i zmasakrował sobie cały bok.

Życie to nie je bajka

Przepraszam, że o tym wszystkim tak bezpośrednio i brutalnie piszę, ale życie to nie je bajka i winien jestem Wam Czytelnicy, ale także Ryśkowi i wszystkim nam-straceńcom z tamtych czasów prawdę, choćby była taka gorzka. Siebie też nie wybielam. Ważne, że Ryszard Jany był porządnym człowiekiem, świetnym kolegą i dał kibicom wiele wspaniałych wrażeń swoją perfekcyjną jazdą na żużlu. Przez moment był prawdziwą gwiazdą, idolem i nadzieją speedwaya. Będziemy "Żółty" o Tobie pamiętać.

Będę tu bezczelny, ale powiem, że w latach 70. (i troszkę potem także) piło połowę żużlowej Polski! No, prawie, bo było też i bardzo dużo dobrych przykładów sportowego trybu życia. Nie wrzucam więc tu wszystkich rajderów do jednego wora. Przed zawodami nie badano zawodników alkomatem, więc wiele rzeczy uchodziło na sucho. Słyszałem, że jeden z czołowych ścigantów po meczu pytał, jaki był wynik, i ile zrobił punktów, gdyż niewiele pamiętał. Jechał bowiem podpity (pijany?) na talencie i… zdobył nawet 14 punktów. Ale to był mistrz. Szkoda, że dziś nie chce o takich historiach opowiedzieć. Wiem trochę wstyd, ale tak było, to historia! I po co ją cenzurować, czy zakłamywać? A czyż tragiczna historia upadku Edka Jancarza, zamordowanego przez żonę, bo znowu wrócił pijany (do dziś to "fetują" niektórzy walnięci zielonogórscy kibice - pamiętacie ten ich ohydny transparent?), także nie wpisuje się w ten dramatyczny klimat? A smutny koniec kilku innych? Taaaa, jeździli wtedy szybko i tak samo szybko żyli. Brali życie bez opamiętania garściami, na umór. Ja też brałem, choć tak szybko nie jeździłem (ot, szkółka). Niektórzy z nas (lub nawet wielu) dziś za to płaci. Acz tamtego klimatu, mimo wszystko (mimo tych przedwczesnych śmierci), trochę jakby szkoda...

W następnym odcinku chciałbym jeszcze wybiórczo wrócić do losów różnych żużlowców, nierzadko dramatycznych, ale przeplatanych zabawnymi sytuacjami, także ze Sparty, lecz nie tylko przecież, bo życie to nic innego jak tragikomedia. Łzy ze śmiechu przeplatają się ze łzami smutku. Czyż nie? CDN.

Bartłomiej Czekański

PS Oczywiście piszę o sprawach przeszłych sprzed lat, które nie mogą już nikomu zaszkodzić. Nie są bowiem aktualne. Wszyscy traktują je bardziej jako zdarzenia często anegdotyczne. Ważniejszy jest ówczesny klimat. O seksie nie wspominam, bo to akurat mogłoby się i dziś skończyć rozwodami, he, he, na czele z moim. Mimo wszystko, ja nie jestem Smolinski. I wiecie co mam na myśli. Coś o kapuście i konfiturze. (Bartek Cz.).

Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas!

Źródło artykułu: