Tomasz Lorek: Szczęście w karierze

W sobotę w Gorzowie Wielkopolskim rozegrana zostanie GP Polski. Nabywcy programu zawodów będą mogli przeczytać pasjonującą opowieść Tomasza Lorka o Hansie Nielsenie. Oto jej fragment.

W tym artykule dowiesz się o:

"Mogę prosić o keczup do frytek?" - głos czterokrotnego indywidualnego mistrza świata na żużlu nie wprowadził popłochu za barem. Nikt nie zemdlał. Ręce nie zadrżały, szklanki wędrowały na wysokości Manaslu, tajemnicza dłoń utrzymywała je w powietrzu. Porcja keczupu wylądowała na tacy, zręczne ruchy kelnera przeniosły ją przez labirynt ludzi. Hans Nielsen odpoczywał po zawodach, w myślach wędrował przez autostradę przykrytą kołdrą nocy. Małżonka Suzanne i dwa urocze brzdące - Daisy i Daniel - przewracali się już na drugi bok, a zapracowany mąż i tata rysował sobie w głowie trasę przejazdu. Profesor. Tak mówili o nim promotorzy, kibice, wielbiciele talentu Duńczyka. Przez zazdrosnych kolegów z toru nazywany biznesmenem. "Jestem świadom tego, że nawet kiedy nie byłem mistrzem świata, wywoływałem negatywne emocje u rywali. Nikt nie mógł uwierzyć, że w czasach kiedy nie byłem nr 1 światowego speedwaya, mój czarny kombinezon nie mógł opędzić się od sponsorów. To zasługa menedżera Olafa Pedersena, który zdejmował z moich barków obowiązek negocjacji. Wolałem płacić za jego usługi przez cały rok, byleby mieć głowę zajętą ściganiem, a nie rozliczaniem faktur" - wyznaje Hans Nielsen.

Kiedy profesor był coraz bliżej zakończenia kariery, jego tropem poszedł Nicki Pedersen, wówczas wschodząca gwiazda duńskiego speedwaya. Nicki zatrudnił Helge Frimodta Pedersena i na wyniki nie trzeba było długo czekać. Mądrej głowie dość w dwie słowie...

Frytki w żółwim tempie znikały z talerza. Przy sąsiednim stoliku młody człowiek głośno analizował wyniki ostatniej rundy Grand Prix. Hans Nielsen zawsze był gorącym orędownikiem systemu GP. Zawodnik, który aż pięciokrotnie przeżywał dramat, gdyż zdobywał "tylko" srebrny medal IMŚ podczas jednodniowych finałów, wiedział, że speedway powinien iść z duchem czasu. Wzorem innych dyscyplin: wyścigów szosowych, motocrossu, trialu, enduro, żużel przyjął szaty Grand Prix, choć bardzo długo opierał się przed wprowadzeniem zmian. Speedway był po trosze jak turysta, który wolał włóczyć się po górskich bezdrożach, zbierać jagody, wsłuchiwać się w szmer strumyku, przyglądać się halom, aniżeli mieszkać w wygodnym hotelu z telewizją satelitarną, spa i dostępem do internetu. Żużel przycupnął na przełęczy i nie wiedział czy zejść w cichą dolinę pełną dolomitów czy wspinać się na grań i wystawiać na działanie szalejących wiatrów. Zaszyć się z dziewczyną wśród smreków i czytać z nią Borgesa na przemian z Hrabalem czy jadać przy suto zastawionym stole i słuchać mechanicznej muzyki.

Dylemat postanowił rozwiązać pewien... Holender. Henny Kroeze i Rene Elzinga to bodaj najbardziej znani żużlowcy z krainy tulipanów. W latach 80 i 90-tych "speedway made in Holland" rozsławiał znany sędzia Hennie van den Boomen, jednak to inny Holender stanął na czele rewolucji. On pomógł rozwiać rozterki górskiego turysty... Jos Vaessen. "Pamiętam, że Jos przez pewien czas był szefem Komisji Wyścigów Torowych w FIM-ie - wspomina Hans Nielsen. Potem został prezydentem FIM-u. Vaessen był wprost opętany wizją wprowadzenia Grand Prix na żużlu. Kiedy dyskusja przybrała na sile, powstały dwa obozy broniące swoich racji. Byłem wówczas reprezentantem zawodników w FIM-ie. Byłem pełen podziwu dla wysiłku Josa Vaessena, który przez 3 lata dzielnie przekonywał zwolenników starego, jednodniowego finału, aż w końcu dopiął swego i przegłosowano projekt Grand Prix. Vaessen męczył się okrutnie, bo przeciwnicy zwalczali go, argumentując, że jednodniowy finał ma niepowtarzalny klimat i czar. Jos twierdził, że lepiej jest pokazywać w TV najlepszych żużlowców kilkanaście razy w roku aniżeli podczas jednego, choćby najbardziej czarodziejskiego wieczoru. Wielka szkoda, że zapłacił wysoką cenę za swój rewolucyjny na owe czasy pomysł, bo pozbawiono go funkcji prezydenta FIM-u i opuścił szwajcarskie korytarze w dość nieprzyjemnej atmosferze" - wspomina Nielsen. Obrońcy górskich szałasów i bacówek poczuli się zagrożeni. Bali się, że u podnóża malowniczych masywów zaczną wyrastać apartamentowce, które przykryją urok wodospadów i dolin...

Hans spokojnie przegryzł frytkę umoczoną w keczupie, ale następny graniastosłup utknął mu w gardle. Duńczyk zakasłał. O ile reforma IMŚ wprowadzona przez Josa Vaessena była idealnym rozwiązaniem dla Hansa Nielsena (złoto w Grand Prix w 1995 roku), o tyle rok wcześniej inny... Holender sprawił, że Nielsen stracił szansę na tytuł. "Tak, Hennie van den Boomen, sędzia z Holandii, jak mógłbym o nim zapomnieć - rozpoczyna Hans. Hennie prowadził finał w Vojens w 1994 roku. Zacisnąłem zęby, jeździłem w specjalnie skonstruowanym bucie, bo wciąż dokuczała mi kontuzja pękniętej kości w stopie. Trzy tygodnie nie siedziałem na motocyklu. Byłem zły na siebie, bo to był naprawdę znakomity sezon. Wygrałem finał duński, potem finał skandynawski, byłem drugi za Markiem Loramem w półfinale światowym na Odsal Stadium w Bradford. I kiedy przyszło najważniejsze rozdanie kart, odniosłem kontuzję. W głowie kłębiły się myśli: teraz mam wszystko stracić, kiedy finał rozgrywany jest na duńskim torze w Vojens? Pełne przednie koło, jak u Simona Wigga, walka o to, aby czas płynął wolniej niż w świątyni Buddy i prośby o to, aby noga goiła się jak najszybciej. Leżałem już w 3 wyścigu dnia, ale podniosłem się. Sędzia powtórzył wyścig, wygrałem. W trzeciej serii poradziłem sobie z niezwykle szybkim tego dnia Tony Rickardssonem. Niestety, w 14 wyścigu upadłem na pierwszym wirażu, doszło do kontaktu z Markiem Loramem. Wiedziałem, że sędzia musi kogoś wykluczyć, wyścig był przerwany. Nad moją głową zawisły aparaty fotograficzne. Leżałem pod bandą, lekarze, mechanicy, kibice robili niewiarygodny tumult. Byłem rozczarowany kiedy sędzia zapalił żółte światło. To oznaczało, że wykluczył mnie z powtórki" - Hans wyraźnie odchrząknął i zawiesił głos.

Ostatni jednodniowy finał, a tytuł mistrza świata wymykał się Duńczykowi z rąk. Wspaniała atmosfera na trybunach, kibice bryzgający niezwykłą energią niczym wulkan w fazie erupcji, doskonała rockowa muzyka, znakomite, błyskotliwe wywiady spikera Jensa Jensena. I nagle w 20 wyścigu otwiera się furtka dla Hansa. Fenomenalne wyjście spod taśmy, profesor jest szybszy od "Cockera", ale nie Joe, tylko Marvyna Coxa, zdobywa 3 punkty i zapewnia sobie udział w wyścigu dodatkowym o złoto. Trzech muszkieterów ma szansę na złoto. Wszyscy zgromadzili po 12 oczek w 5 startach. Szwed Tony Rickardsson, "Face", czyli Australijczyk Craig Boyce i wielki faworyt, Hans Nielsen. Duńczyk nie mógł okiełznać motocykla z leżącym silnikiem. "Uczyliśmy się tej nowości, choć rok wcześniej w Pocking, jeździłem już na "leżaku". Motocykl był niezwykle zrywny na starcie, czułem jakbym miał rakietę pod sobą, ale na łukach nie mogłem w pełni nad nim zapanować. Do tego dawał o sobie znać ból nogi. Tony wyprzedził mnie po pięknym ataku na drugim łuku. Nie byłem w stanie już odpowiedzieć. Żałuję, że tak się stało. Gdyby nie wykluczenie w 14 wyścigu, gdybym wtedy przywiózł choćby oczko, nie musiałbym jechać w barażu z Tonym i Craigiem..." - Duńczyk spojrzał daleko przed siebie.

Jak wyglądał dzień ostatniego jednodniowego finału w wykonaniu Hansa Nielsena? O tym przekonają się tylko nabywcy programu zawodów na GP Polski! Program będzie dostępny w sprzedaży już od czwartku!

Źródło artykułu: