Kiedy niemieccy skoczkowie narciarscy po erze Martina Schmitta i Svena Hannavalda przestali się liczyć w światowej czołówce, robiono wszystko, aby Niemcy nadal liczyli się w stawce. Dlaczego? To w tym kraju odbywało się najwięcej zawodów Pucharu Świata i z tego kraju pochodzili najwięksi sponsorzy cyklu. Zmieniał się regulamin, wreszcie nie brakowało głosów, że zmiana kombinezonów narciarskich też w głównej mierze forowała zawodników z kraju naszych zachodnich sąsiadów.
W żużlu jest dokładnie odwrotnie. FIM robi wszystko, aby dominacja kraju, z którego pochodzą najwięksi sponsorzy, w którym są najpiękniejsze areny żużlowe świata i którego reprezentacja trzeci raz pod rząd zdobyła mistrzostwo świata, została zniwelowana. Najlepszym dowodem na to jest takie dobieranie formuły Drużynowego Pucharu Świata, która "nie faworyzowałaby" Polaków. Dlaczego tak się dzieje? Bo na to pozwalamy!
Poddańcza postawa zarówno władz polskiego żużla, jak również klubów żużlowych, jest widoczna na każdym kroku. Kluby zainteresowane organizacją rundy Grand Prix płacą haracz firmie BSI. Robią to mimo, że posiadają najpiękniejsze areny żużlowe na świecie. Pretensje mogą mieć tylko do siebie. Nikt nie zmusza ich do płacenia tak wysokich kwot (nieoficjalnie mówi się o 2 milionach złotych). To prawo wolnego rynku - chcesz być organizatorem? To płać. To kluby same określały kwotę, którą są w stanie zapłacić za organizację. Nie mogą zatem winić nikogo za to, że organizacja GP to kosztowny interes. A jeżeli już zdecydowały się na zapłacenie tak wysokich kwot, to nikt nie bronił im postawić odpowiednich warunków. Tym warunkiem mogły być dzikie karty dla wskazanych przez organizatorów zawodników. Wówczas nie byłoby całego szumu wokół dzikiej karty dla Darcy'ego Warda, a właściwie jej braku dla Adriana Miedzińskiego. Ktoś powie, że to trudne. W myśl zasady "klient płaci, klient żąda" z pewnością było to do zrobienia.
Poddańczo zachowuje się również Polski Związek Motorowy. Jeżeli prawdą jest to, że PZM miał coś do powiedzenia w zakresie stałej dzikiej karty dla Janusza Kołodzieja, a przynajmniej tak wynika z wypowiedzi prezesa Andrzeja Witkowskiego, to nie można było użyć argumentów "dajcie nam stałą dziką kartę, a my zrezygnujemy z dzikich kart na zawody w Polsce". Janusz Kołodziej zasługiwał na dziką kartę ze względu na wyniki w poprzednim sezonie. Argument, że w cyklu i tak startuje zbyt wielu Polaków jest nie na miejscu. Nie można karać nikogo za to, że prezentuje odpowiedni poziom sportowy. Czy to wina naszych żużlowców, że są najlepsi na świecie? To wina naszej ligi, że jest najlepsza na świecie i trzeba robić wszystko, żeby pozostali żużlowcy mieli możliwość nawiązania walki? Szkoda, że nie ma to nic wspólnego ze sportem.
Czy ktoś wyobraża sobie sytuację, aby najlepsze piłkarskie federacje Europy karać za to, że ich kluby odgrywają kluczowe role w rozgrywkach pucharowych? Czy ktoś myśli o zmianie formuły rozgrywania spotkań o mistrzostwo świata? Nie. Polska przez dwadzieścia ostatnich lat pracowała na to, aby jej liga była najlepsza na świecie. Od momentu, kiedy otworzono się na zagranicznych żużlowców, poziom najwyższej klasy rozgrywkowej systematycznie się podnosił. Dzisiaj niewyobrażalna jest sytuacja, aby zawodnik nie startujący na polskich torach mógł się liczyć w cyklu Grand Prix. Dlaczego? Tylko w Polsce może zarobić odpowiednie pieniądze, które pozwolą mu na walkę z najlepszymi żużlowcami. Greg Hancock, Jason Crump, Nicki Pedersen i inni, mimo ogromnego talentu, nie byliby w stanie nawiązać walki z Polakami, gdyby nie miliony złotych podniesione z polskich torów na przestrzeni ostatnich lat. Zarobki w cyklu Grand Prix, mimo haraczy płaconych przez polskie miasta są po prostu śmieszne, a sam cykl ma na celu jedynie przynoszenie zysku jego organizatorom.
Dziwię się, kiedy czytam, że Toruń i Gorzów płacą ogromne pieniądze za to, że mogą organizować rundy Grand Prix. To BSI powinno płacić za to, że najpiękniejsze stadiony żużlowe świata mogą gościć uczestników cyklu. Od lat słyszymy również, że Grand Prix czeka ekspansja do innych krajów, bo ambicją BSI jest rozpropagowanie żużla. O chęci organizacji turniejów w Australii czy Nowej Zelandii słyszymy od dawna. Na chęciach jednak się kończy. Czyżby brakowało chętnych do zapłacenia haraczu dla BSI? A może znowu musi się znaleźć kolejny polski sponsor, który zdecyduje się za to zapłacić, bo przecież Polska jeszcze za mało zrobiła dla światowego speedwaya!
PGE, Enea, Exide, Nice, Fogo oraz miasta Gorzów, Leszno i Toruń – to sponsorzy, którzy oprócz wspierania polskich klubów inwestują również w cykl Grand Prix. Część z nich wspiera także polską reprezentację, która niepodzielnie rządzi w ostatnich latach na żużlowych torach. Ich obecność to z pewnością zasługa GKSŻ, której celem jest dbanie właśnie o wizerunek i odpowiednie warunki sportowo organizacyjne polskiej reprezentacji. Nieoficjalnie mówi się jednak, że to bardziej efekt układów prezesów klubów Ekstraligi niż strategii marketingowej GKSŻ. Zwycięzców jednak się nie sądzi i oceniać należy efekt pracy.
Nie ma żadnych racjonalnych przesłanek, aby polskie kluby, czy PZM musiały rozmawiać w pozycji klęczącej. Nie mogę się oprzeć również wrażeniu, że postawa PZM w zakresie wprowadzenia nowych tłumików w sporcie żużlowym, również była związana z przyjęciem niewłaściwego stanowiska względem międzynarodowych władz. Poddaństwo jest również widoczne w relacjach Główna Komisja Sportu Żużlowego - Polski Związek Motorowy. Tak naprawdę GKSŻ w Polsce nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Jest jedynie organem opiniotwórczym dla PZM. Często można spotkać się z określeniem "władze polskiego żużla". Dzieje się tak głównie w sytuacji, gdy trudne jest sprecyzowanie, kto, za co opowiada. Ta dezorientacja jest na rękę władzom PZM. Bo niezależnie od tego co się dzieje, wszelkie decyzje są kojarzone z GKSŻ i to ona zbiera krytykę za nie swoje decyzje. Fakt, że niewiele ma w tym zakresie do powiedzenia, nic nie zmienia. Nie potrafi bowiem w sposób odpowiedni zadbać o swój wizerunek. Działacze GKSŻ doskonale sobie z tego zdają sprawę. Nie robią jednak nic, aby ten stan rzeczy zmienić. Nic nie wskazuje również na to, aby w najbliższym czasie doszło do zmian, które mogłyby zostać odebrane jako przełomowe.
Po zakończeniu sezonu władze PZM wybiorą przewodniczącego GKSŻ. Redaktor Bartłomiej Czekański zażartował, że gdyby istniała możliwość obstawiania u bukmacherów, kto zostanie przewodniczącym, zarobiłby duże pieniądze. Co ciekawe, wybrani zostali już nawet nowi członkowie GKSŻ, która w nowej formule ma liczyć zaledwie cztery osoby. Będzie kontrowersyjnie, ale czy lepiej? Mam spore wątpliwości, bo niezależnie od składu personalnego, wpływ GKSŻ na polski żużel nadal pozostanie niewielki. A właśnie o ten wpływ GKSŻ na PZM i PZM na FIM chodzi. Do momentu kiedy zarówno polskie kluby, jak również władze polskiego żużla nie wstaną z kolan, trudno spodziewać się, że w ślad za dobrymi wynikami polskich zawodników i reprezentacji, będzie rósł prestiż Polski w międzynarodowym speedwayu.