Marcowa tęsknota kibiców za speedwayem nie zna granic. Dlatego w minioną niedzielę branżowe nagłówki zdominował Jason Doyle. I wisiał tak na czołówkach do poniedziałku, wystawiając się na naszą ocenę. Oto bowiem Doyle wrócił na białym koniu, wygrywając w Anglii benefisowy turniej Nielsa Kristiana Iversena. Stąd wielu zakrzyknęło - wiwat, Włókniarz! A przecież ten Jason zrobił tylko to, co zawsze...
Niemal cała kariera Doyle'a jest historią bohaterskich powrotów po rekonwalescencji. Jakby był uczestnikiem gry, w której ma ileś żyć do wykorzystania, a wzięcie każdego kolejnego wiąże się z całkowitym resetem wcześniejszych doznań. Zresztą, z bólem walczył od zawsze, a do 17. roku życia uprawiał baseball. Nawet podpisał wtedy kontrakt na wyjazd do Stanów Zjednoczonych i liczył, że podąży tą ścieżką kariery. Problem w tym, że doznał kontuzji, a z dyslokacją barku nie miał czego szukać w tej grze.
ZOBACZ WIDEO "Zlepek indywidualności". Długa lista zarzutów do drużyny z PGE Ekstraligi
A speedway? Wystarczy wspomnieć finał sezonu 2015, gdy cykl Grand Prix kończyła październikowa runda w Melbourne. Doyle dotarł wówczas do finałowego biegu, w którym, rzecz jasna, poszedł na całość. I w wyniku kolizji na pierwszym łuku uderzył głową o tor. O mało nie skręcił wtedy karku (złamany kręg szyjny, przebite płuco). Przykry to był wypadek, gdy z pola bitwy zwoził go jakiś tamtejszy meleksik, a głowa na noszach wystawała poza pakę. W każdym razie nie wszyscy byli wtedy przekonani, że dojdzie do siebie na początek kolejnego sezonu, bo uraz szyi był poważny. Kolejka chętnych się nie ustawiała, a skorzystał na tym Falubaz.
Choć na powrót do zdrowia Doyle musiał poświęcić większą część zimy, to kolejny sezon rozpoczął nie tylko razem ze wszystkimi, ale też przed wszystkimi. Zaczął od drugiego miejsca w Grand Prix Słowenii, a później już poszło - wygrana w Pradze, Gorzowie, Teterowie, Sztokholmie. Tytuł indywidualnego mistrza świata był już podany na tacy, wystarczyło nie zrobić sobie krzywdy. Tyle, że Jason nie potrafi wchodzić w łuk tak na pół gwizdka. Trofeum zgarnął więc ten, który to potrafi - 46-letni Greg Hancock, a na końcowym podium IMŚ zadebiutował Bartosz Zmarzlik. Bo Doyle przeszarżował w Toruniu, odkręcając gaz na maksa, choć była to ryzykowna podróż w nieznane.
No ale do rzeczy. Znów się Australijczyk poważnie poturbował (m.in. wybity bark, złamane żebra i ręka, odma płuc) i spędził sporo czasu w toruńskim szpitalu. To wtedy do łóżka z urodzinowym tortem wpakował mu się prezes Zdzisław Tymczyszyn, chcąc prolongować umowę z Falubazem. Aha, w tamtym sezonie Jason jeździł też z zerwanym mięśniem bicepsa, co było pokłosiem upadku w Szwecji. Znów należało poświęcić cały martwy sezon na lizanie ran. I choć konkretne treningi fizyczne Jason mógł wznowić na dobre na przełomie lutego i marca, to nie stracił nic ze swego heroizmu. Nowy sezon znów rozpoczął od finału w Grand Prix Słowenii. Tym razem po wymarzony tytuł też szedł zdecydowanie, choć ze złamaną nogą i podpierając się kulami.
I tak dali, i tak dali, jak mawia pewien zasłużony prezes zasłużonego klubu. Każdego roku było to samo. Zamykanie sezonu w stanie wskazującym na wyniszczenie, później rekonstrukcja organizmu, a gdy rozpoczynał się nowy sezon, oznaczało to pójście na kolejną wojnę. Ze zregenerowanymi podzespołami i z wyczyszczoną pamięcią.
Stąd niedzielny występ Doyle'a nie jest w moim odczuciu niczym niezwykłym. Ot, kolejny dzień w biurze. Ten typ tak ma. Pamiętacie, w jakim stanie kończył sezon 2022 Nicki Pedersen? Po karambolu z Piotrem Pawlickim? Kolejny zaczął od dużego kompletu - 18 (3,3,3,3,3,3) w domowym spotkaniu GKM-u Grudziądz z Włókniarzem. To charakterystyczne dla gladiatorów. Gdy już wracają na motocykl, nie ma żadnego okresu oswajania. Chemia w człowieku sprawia, że z miejsca trzeba iść na całość. Poza tym Doyle czasu na otrzepanie się trochę miał. Przypomnę, że już jesienią zeszłego roku pojawił się z motocyklami pod Jasną Górą i trenował. Wpisał się nawet na listę startową Zlatej Prilby, lecz koniec końców zdecydował się do Czech nie wybierać. A teraz jest na głodzie.
Postawa Doyle'a, oczywiście, cieszy, natomiast na tym etapie nie jest gwarancją niczego. Przed rokiem świetnie mu szła jazda na własne konto, o punkty Grand Prix, natomiast gorzej na konto polskiego pracodawcy. Podobny syndrom dosięgnął też Mikkela Michelsena, który przełamał się w globalnych rozgrywkach, jednak w meczach PGE Ekstraligi jeździł jakby coś mu ciążyło. Jakby znajdujący się kilka boksów obok Leon Madsen wydzielał złe fluidy... To były dwie bajki. Bo PGE Ekstraliga nie wybacza błędów.
Nie można być pewnym, że Doyle przełoży formę z imprezy Iversena, rozgrywanej na typowo angielskim torze, na polskie stadiony. Bardziej miarodajna może być jego postawa z Manchesteru, gdzie w poniedziałkowym Memoriale Petera Cravena głównie zbierał dwójki, nie trójki. Bo Manchester jest bardzo polski.
Natomiast motywacji do jazdy w barwach Włókniarza z pewnością Doyle’owi nie zabraknie. I nie chodzi nawet o kłujący w oczy brak drużynowego mistrzostwa Polski w CV. Najbogatsza liga świata potrafi też przecież kusić czym innym.
Wojciech Koerber
Doylar wygrał lokalny turniej a jutro będzie wozil ogony w naszej lipie?
O ile nie wywinie znowu orła na Wyspach!
Też tradycyjnie?
Literówka ci się zgadza?
I Czytaj całość