***
Niedzielny remis Fogo Unii w dwumeczu z ebut.pl Stalą był w przypadku leszczynian symbolicznym zamknięciem sezonu. Zawsze brakowało albo kogoś, albo czegoś. A najczęściej jednego punktu. Nie tylko w spotkaniach z udziałem Byków, bo też wiele innych rozstrzygnięć kończyło się nie po myśli 18-krotnych mistrzów Polski. Kibice świetnie to pasmo niepowodzeń znają. Nie ma zatem co gdybać, bo gdybanie boli najbardziej.
Unia spadła jak… królowa. Przy wypełnionych trybunach, przy pięknym zachodzie słońca i przy efektownym zwycięstwie nad, teoretycznie rzecz biorąc, drugą/trzecią siłą ligi. A w przyszłym roku, by wrócić na należne sobie miejsce, leszczynianie będą musieli się napocić jeszcze bardziej. W dosłownym słowa znaczeniu. Częściej niż wieczorową porą, zarezerwowaną dla elity, będą się ścigali popołudniową. W pełnym słońcu. Nie ma jednak co narzekać, jak niektórzy nasi olimpijczycy, że inni mają lepiej. Bo polscy sportowcy nie mają źle, a tacy lekkoatleci sami sobie wybierają destynacje zgrupowań w Afryce czy też na południu Europy.
Sport jest piękną i pociągającą kochanką, ale też wymagającą. Żeby docenić możliwość występu na pięknym obiekcie przy pełnych trybunach, żeby chcieć się tam dostać, trzeba najpierw potrenować w pustej salce o zapachu potu i brudnych skarpetek.
To pierwszy spadek leszczyńskiego klubu od 1994 roku, gdy opuszczał ekstraklasę z Morawskim. A dwa lata później wspólnie do ekstraklasy wracali, tyle że zielonogórzanie już pod szyldem Polmosu.
ZOBACZ WIDEO: Stal Gorzów działa na rynku transferowym. Kogo obserwuje prezes klubu?
Wcześniejszy spadek, z 1991 roku, pamiętam jeszcze lepiej, bo historia ściśle się wiązała ze Spartą Aspro. Był to czas tworzenia się prywatnych inicjatyw gospodarczych w nowej, wolnej Polsce. Jedna z takich firm, Aspro, postanowiła pokazać się przy wrocławskim speedwayu. Problem polegał na tym, że spartanie zajęli dopiero czwarte miejsce na drugim poziomie rozgrywek, wtedy jeszcze zwanych - jak Pan Bóg przykazał - drugą ligą. Skoro nie udało się wpłynąć na rzeczywistość w sportowej walce, to należało dopomóc szczęściu w inny sposób. I tak jak dziś prezes Stępniewski ogłasza zmiany regulaminowe przynajmniej z rocznym wyprzedzeniem, tak wtedy udało się powiększyć ekstraklasę z ośmiu do dziesięciu ekip z niedzieli na poniedziałek. Na kolanie, jednym pociągnięciem pióra.
Tym sposobem czwarta Sparta Aspro przystąpiła do naprędce ogłoszonych barażów z przedostatnią w elicie Unią, a trzecie Wybrzeże Gdańsk - z ostatnim ROW-em Rybnik. I, co ciekawe, z obu tych potyczek górą wyszli drugoligowcy. Najpierw wrocławianie, przy wsparciu Chrisa Louisa i Vaclava Milika (w Czechach to na porządku dziennym, że następca rodzinnego tronu przyjmuje imię ojca), ograli krajowy skład Unii na Stadionie Olimpijskim 54:36. Dlatego w czasie rewanżu korki od szampana strzelały już w połowie zawodów. Wrocławianie wygrali po raz drugi, 46:44, w czym największa zasługa Kelvina Tatuma i Zbigniewa Lecha - po 14 punktów. Gospodarzom nie pomogły takie nazwiska jak Roman Jankowski, Zenon Kasprzak i Piotr Pawlicki, który na prezentację wychodził w kowbojskim kapeluszu, co oddawało jego zawadiacki styl jazdy.
W 1992 roku wrocławianie mieli najpiękniejsze kombinezony w lidze, jeszcze nie kevlary, jednak nie byli tak szybcy jak piękni. Początkowo Aspro szastało pieniędzmi potężnie. Do tego stopnia, że tego samego dnia opłacało starty Tatuma i Knudsena w pierwszej drużynie, a także Louisa i Milika w drugiej. Która na zapleczu ścigała się o nic. Była zachcianką i chwilową fanaberią bonzów z Aspro.
Forsa się jednak skończyła, firma zaczęła upadać i sezon należało tylko dokończyć. Na ostatni mecz do Bydgoszczy wysłano sześcioosobową ekipę z rutynowanym Grzegorzem Malinowskim oraz Zenonem Zakrzewskim, Maciejem Szczekotem, Tomaszem Kobryniem, Arkadiuszem Kupijajem i Mirosławem Sakowskim. Już nie Knudsena, Tatuma, Załuskiego, Śledzia, Barona… Mieli oni powalczyć z braćmi Gollobami, Samem Ermolenko czy Romanem Matouskiem. A w zasadzie to mieli zrobić na złość miejscowej Polonii, świętującej właśnie mistrzowski tytuł. Miała to być zemsta opiekuna Sparty, Ryszarda Nieścieruka, który mimo pracy we Wrocławiu wciąż wracał po niej do domu w Bydgoszczy. I pewnego razu wysłano za nim radiowóz, okazało się, że trener coś tam dziabnął i stracił prawo jazdy.
W ramach świętowania tytułu Polonia rozgromiła wrocławian 73:17, natomiast dwie kolejki wcześniej w krajowym składzie pojawił się w Bydgoszczy zdegradowany Włókniarz. Co skończyło się wynikiem 70:20.
A więc tak wyglądał przed laty romantyczny, polski żużel. Wspominam o tym, by podkreślić klasę, z jaką spadli leszczynianie. Choć, oczywiście, czasy się zmieniły i nikt nikomu łaski nie robi. Telewizja płaci klubom potężne miliony za to m.in., by takiej farsy unikać. A zawodnicy, co oczywiste, chcą podnosić z toru pieniądze. Gdyby ktoś ich dziś oszukał, wstawiając do składu same kevlary, żużlowcy szybko by poszli w innym kierunku. A poza wszystkim, Fogo Unia pozostawała w grze niemal do samego końca.
Prezes Piotr Rusiecki słusznie zauważył, że o powrocie do PGE Ekstraligi zdecyduje 30 biegów. Nie wiadomo, z kim i w jakich warunkach. Dlatego na drużynie bijącej się o powrót do elity nie można, niestety, oszczędzać. Trzeba stworzyć konkretną paczkę, a nie liczyć, że jakoś powinno się udać. Wielu się już na tym przejechało.
Jedno nie powinno się jednak zmienić. Że leszczyński klub nadal będzie nasycał rynek swoim chowem rozsianym po całej żużlowej Polsce. A jeśli ktoś powie, że liga jest zabetonowana, to można zaprzeczyć i podać przykład Bena Cooka, który prawa fizyki obala momentami skuteczniej niż Leon Madsen. Bo ciało tego mikrusa nie poddaje się sile odśrodkowej. I wielkie brawa ZOOleszcz GKM-u Grudziądz, który też był niezwykle dzielny, a do tego jeszcze skuteczny.
Wojciech Koerber
Zobacz także:
Szczere wyznanie prezesa. "Psychika siada"
Texom Stal walczyła o hit transferowy