Phila Morrisa, dyrektora cyklu Grand Prix, wielokrotnie chwaliliśmy za jego bezkompromisowość. I słusznie, że nie daje żużlowcom skakać sobie po pagonach. By panował porządek, ośrodek decyzyjny powinien być jeden, nie szesnaście.
Pan dyrektor ma też tę zaletę, że swego czasu przesiadywał na motocyklu, więc nikt mu nie zarzuci, że nie siedział. Bo to często koronny argument, gdy się czyjeś kompetencje próbuje podważyć. Czy aby jednak sir Morris momentami nie przesadza? Choćby z tym laniem wody. Nie wiem, czy Fredrik Lindgren pamięta cokolwiek ze swojego pierwszego biegu w sobotniej Grand Prix Polski, skoro niewiele wtedy widział. Sam przyznał, że jechał na ślepo, a my widzieliśmy, jak zrzuca kolejne zrywki.
Zalewanie areny walki przed początkiem zawodów da się jeszcze jakoś przeżyć. Woda ma bowiem to do siebie, że dość szybko schnie. Pytanie natomiast powstaje takie, czy żużlowcom powinno się szykować beczkę śmierci, tzn. tor z wyraźnie szybszą ścieżką pod samym płotem. Jak w sobotni wieczór na Stadionie im. Edwarda Jancarza. Czy to jeszcze żużel, czy już kaskaderka?
ZOBACZ WIDEO: Czerwona kartka w żużlu. Czas na zmianę przepisów?
Pewnie, że dla kibica zatopionego w wygodnej kanapie oglądanie takich popisów to atrakcja. Ba! Takie właśnie wyścigi przechodzą do historii. Gdy w 2005 po płocie w Cardiff pojechał przez moment prostym motocyklem, na łuku, Tony Rickardsson, nie mogliśmy jeszcze wiedzieć, że to tylko namiastka szaleństw, które nadejdą. Że Emil Sajfutdinow dopiero kilkanaście lat później będzie się z premedytacją uganiał po częstochowskiej bandzie za Jakubem Miśkowiakiem. Że tylko nieco mniejsze wrażenie zrobi kilka lat później Dan Bewley, gdy spróbuje sprawdzić, gdzie tak naprawdę kończy się tor Motoru Lublin.
We wspomnianej Częstochowie to jednak nie Emil był protoplastą tego typu numerów. Już dekadę temu podobne harce urządzał tam sobie Grigorij Łaguta. I m.in. dzięki temu właśnie, pod wpływem cyrkowych popisów, kibice wybrali go żużlowcem 65-lecia Włókniarza. Zapominając o większych, lokalnych ikonach. Co innego jednak, gdy szybka i efektowna jazda pod samym płotem zaczyna być dopiero możliwa w którejś fazie zawodów. Gdy w sposób naturalny odłoży się tam luźna nawierzchnia i stworzy warunki dla poszukiwaczy adrenaliny. Zresztą, nie każdy musi się tam zapuszczać, tym bardziej, że istnieją też inne, szybkie linie na torze.
W Gorzowie Morris od początku przygotował jednak nawierzchnię dla wybranych. Inna sprawa, czy w sposób kontrolowany i zamierzony. Tak mocno podrapał zewnętrzną, tak bardzo różniła się ona od wewnętrznej, że jazda przy krawężniku nie mogła być konkurencyjna. Czy słusznie? Zdania będą zapewne podzielone. Jedni powiedzą, że przecież w Grand Prix ścigają się żużlowcy o największych umiejętnościach na świecie. A drudzy - że to jednak nie ma wiele wspólnego z właściwą rywalizacją. Bo zwycięska jest, de facto, jedna linia i to do niej trzeba się pierwszemu dostać. Celowo jednak nie piszę, że to do niej chcą się dostać wszyscy, bo przecież nie wszyscy mają na to ochotę czy też odwagę.
Swego czasu za przygotowanie krytykowano tor we Wrocławiu. Bo na Olimpijskim też działała wtedy jedna ścieżka. Tyle że, dla odmiany, przy krawężniku. I wtedy rzeczywiście wszyscy walczyli o to, by jak najprędzej się do niej przykleić. By zająć tam miejsce na przedzie przed rywalami.
Wspominam o tym, bo optymalnie przygotowany tor żużlowy to chyba taki, na którym tych niosących linii jest jak najwięcej. One się wtedy, oczywiście, zmieniają. Raz jedna staje się bardziej optymalna, raz inna. I wtedy faktycznie trzeba nawierzchnię skrupulatnie obserwować. W Gorzowie tak dogłębnych obserwacji nie trzeba było chyba robić. Od deski do deski liczyła się tylko orbita. Bo tak została od początku przygotowana.
Niektórzy tę rękawicę podejmowali, inni nie. Podjął ją Tai Woffinden i skończył w szpitalu, a po prawdzie też sezon. Bo jeśli wsiadasz na beczkę śmierci razem z przeciwnikiem, to margines błędu jest minimalny. Wystarczy jedno delikatne pociągnięcie któregoś z uczestników zabawy i karambol gotowy.
Stąd moje pytanie - czy tak powinno być, czy to jednak zbyt duże ryzyko? W Gorzowie mieliśmy jakby do czynienia z inną odmianą speedwaya. Z czymś dla wybranych. Porównałbym to do lotów narciarskich w dyscyplinie pt. skoki narciarskie. Które to loty mają swoich specjalistów. Takich, co to na mniejszych obiektach niekoniecznie brylują, jednak nie lękają się poszukiwać w locie ekstatycznych doznań. W Gorzowie tymi specjalistami okazali się Woffinden, Lindgren, Huckenbeck czy Kvech. Szwedowi musiało się podobać do samego końca, Brytyjczykowi tylko na początku.
No chyba że tytuł mistrza świata na żużlu ma być sumą wszystkich umiejętności. Uniwersalnych. Raz tor naturalny, innym razem jednodniowy. Raz szeroki, raz wąski. A innym razem również beczka śmierci…
Kontuzji Woffindena nie chcę zrzucać na karb działalności Morrisa, bo, powtórzę, nikt nikomu nie kazał jeździć przy samym płocie. Poza tym żużel sam w sobie jest niezwykle niebezpieczny. No ale skoro ewidentnie najlepsze warunki tworzy się w najmniej bezpiecznym miejscu? To musi generować niebezpieczeństwo.
Następna runda Grand Prix dopiero 17 sierpnia, co nie znaczy, że Phil Morris może jechać na długie wakacje. Ma też przecież zobowiązania względem ligi brytyjskiej czy Speedway of Nations. Może jednak znajdzie chwilę na refleksję, czy nie będzie lepiej dla ludzkości, gdy ograniczy zużycie wody.
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- Pościg XX wieku. Tomasz Gollob dokonał we Wrocławiu niemożliwego
- Takich zawodników nie ma wielu. Lindgren dołączył do wybitnego grona w Grand Prix