John Cook urodził się 18 grudnia 1958 roku. W poniedziałek obchodzi swoje 65. urodziny. Amerykanin trafił w idealny czas na rozwój żużlowej kariery. Wyrósł na fali najlepszych amerykańskich jeźdźców. Choć był bardzo dobrym żużlowcem, to nie jemu, a jego kolegom tj. Bruce'owi Penhallowi, Kelly'emu Moranowi czy Samowi Ermolence sprzyjała popularność czy sukcesy.
John Cook przez lata startował w lidze angielskiej. Był zawodnikiem Hull Vikings czy Ipswich Witches, gdzie przylgnął do niego przydomek Kowboj.
- John Berry mnie tak nazwał. Później sprawdziłem, że Anglicy mówią na to gypsy (lekkoduch, partacz, ktoś roztrzepany). Wiem, że powinienem być trochę mądrzejszy w tamtych latach. Ten pseudonim przypadł mi do gustu. Kowboj na żużlowym rumaku - wspominał kilka lat temu Kalifornijczyk w rozmowie z Konradem Mazurem.
Stracona szansa na medal. Mistrz nieswojego kraju
W 1985 roku sięgnął po tytuł Indywidualne Mistrza USA. W tamtym czasie rywalizacja wśród Amerykanów stała na naprawdę wysokim poziomie, a ścisła czołówka oznaczała awans do rywalizacji o jednodniowy finał. John Cook kwalifikował się dwukrotnie. W 1985 na Odsal Stadium w Bradford zajął 7 miejsce. Szans na medal pozbawił go pierwszy wyścig, gdzie przywiózł zero. Kalifornijczyk opowiadał o tym sezonie z sentymentem
- Ten rok był dla mnie najlepszy w karierze. Odjechałem najwięcej zawodów w życiu, bodajże 107. Ścigałem się na wszystkich torach w Anglii i miałem znakomite przygotowanie. Jazda w jednodniowym finale była o wiele inna, widzę to po minionych latach. Było trochę presji. Zacząłem bardzo dobrze, bo na drugim miejscu, ale popełniłem błąd i w głupi sposób straciłem punkty. Bardzo ważne, jak się później okazało. W czwartej serii wygrałem bieg, mimo że start został powtórzony, a jechali ze mną Knudsen, Nielsen i Castagna. Sam finał był dla mnie niesamowity. Tor bardzo mi się podobał. Znacznie lepiej mi szło, gdy warunki torowe były cięższe. Przed finałem na Odsal padało, a to mi pomogło. Trochę wyrw, nierówności, dla mnie to było coś, co lubię.
Z drużyną USA sięgnął z kolei po trzy medale Drużynowych Mistrzostw Świata. Cook wsławił się też zdobyciem IM Szwecji. - Mój syn Fred urodził się w Szwecji, mieszkałem tam, jeździłem i miałem rezydenturę. Miałem kontrakt w Kumli, a menadżer powiedział mi: "będziesz jeździć z licencją Svemo". Używałem jej do jazdy w Europie, mimo że mam amerykański paszport. To był finał z 1992 roku. To była wielka rzecz, będąc Amerykaninem wygrać mistrzostwa innego kraju i zostawić w tyle Pera Jonssona, Henrika Gustafssona czy Jimmy Nilsena. Oni byli na topie - tłumaczył tamto wydarzenie Cook.
Rodeo pod taśmą, tylko bez byka.
Limit obcokrajowców w polskiej lidze sprawił, że wielu dobrym zawodnikom startującym na Wyspach Brytyjskich, sporadycznie albo nigdy nie udało się jeździć nad Wisłą. John Cook do Polski trafił w 1993 roku. W barwach Apatora Toruń zaprezentował się tylko raz.
W 1999 roku walczący o tytuł DMP Atlas Wrocław sprowadził go do siebie, lecz tam też wystąpił zaledwie dwa razy (w finałach ligi). Dopiero od 2000 roku jeździł regularnie dla klubu z Wrocławia. Amerykanin osiągnął średnią 1,579 na bieg. Wynik nie robi może szału, ale jego wyczyn w jednym z meczów już na pewno.
Był 21 maja 2000 roku, półmetek rundy zasadniczej w Ekstralidze. Pergo Gorzów podejmuje Atlas Wrocław. Po 14. wyścigach prowadzą gospodarze 44:40. Przyjezdni mogą jeszcze uratować remis, a przy sporym pechu miejscowych, nawet wygrać. Szybko jednak okazuje się, że nic z tego. Reprezentujący Atlas John Cook przed decydującym wyścigiem ma problemy z motocyklem. Amerykanin starał się znaleźć dość nietypowy sposób jak wystartować, niczym sprinter, ale to się nie udało. Sędzia Wojciech Grodzki wykluczył go z powtórki, a mecz zakończył się triumfem Pergo 48:42. Nagranie z tego wydarzenia przez wiele lat było żużlowym hitem internetu.
- Miałem problem z gaźnikiem. Do tego przyblokowała mi się manetka gazu. Emocjonalnie pokazywałem: "dawaj mi ten motocykl! Dawaj mi tę maszynę, szybko!" Czas uciekał. "Coś za długo to trwa!" A ja pomyślałem sobie: "a dam sobie radę!" Ustawiłem się do biegu i chciałem ruszyć. Miałem dobry ubaw. Zrobimy sobie żużel bez motocykli! Dawać! - wspominał tamten wybryk Amerykanin.
Wesołek i żartowniś ale swoje przeżył
John Cook na zawsze będzie kojarzony z akcją spod taśmy. Nie zawsze jednak było wesoło. Żużlowiec przez lata kariery mierzył się z upadkami i kontuzjami. Wiele sytuacji wpłynęło na niego.
- Strata Denny'ego Pyaetta była czymś strasznym (zmarł w wyniku upadku na torze - dop. red.). Od początku marzyłem, by zostać zawodnikiem klasy światowej. To był bardzo trudny moment. Gdy rozpoczynasz karierę marzysz by być tym najlepszym, ścigać się na wysokim poziomie, skończyć z żużlem bezpiecznie w jednym kawałku i z sukcesami. Nie zawsze tak jest. Gdy widzisz, że zdrowie tracą Leigh Adams, Tomasz Gollob czy Darcy Ward, to naprawdę robi ci się smutno. Bardzo głęboko przeżyłem, gdy straciliśmy Billy'ego Sandersa (popełnił samobójstwo we własnym garażu, trując się spalinami - dop. red.). To było okropne.
Cook w 2006 roku odniósł poważny uraz pleców i kręgosłupa. Dziś jak na Kowboja przystało odpoczywa na swoim ''ranczo'' w Stanach Zjednoczonych.
Spodobał ci się artykuł? Zajrzyj TUTAJ!
Zobacz także:
Żużel. Przed Kuberą duże wyzwanie. 24-latek zdradził o ile musi wzrosnąć jego budżet
ZOBACZ WIDEO Nietypowe zajęcia Rasmusa Jensena. Tak Duńczyk spędza przerwę między sezonami