Siedziałem w Braila z podstarzałymi legendami rumuńskiego dirt tracka. W cieniu rozpadającego się stadionu miejskiego, niegdyś świadka wielkich żużlowych imprez, popijaliśmy lokalnego lagera i gadaliśmy o starych dobrych czasach. A w zasadzie gadali oni, ja starałem się nie przeszkadzać.
To jest fascynujące - wystarczy zadać jedno proste pytanie i obserwować jak twoi rozmówcy wsiadają do wehikułu czasu i lądują znów w przestrzeni, gdzie byli piękni, młodzi, ambitni i podbijali świat. Zmieniają im się oczy, podnoszą ton, gestykulują. Trochę jak dzieci, którym dasz zabawkę, ale nie zdradzisz jej przeznaczenia. Odkrywają na nowo.
Z Rumunami jest jeszcze fajniej, bo ich temperament nie pozwala uzgodnić jednej, wspólnej wersji zdarzeń. Zawsze mają różne zdania. I zawsze każdy ma w kieszeni komórkę, a w niej numer do przyjaciela, który potwierdzi jego wersję zdarzeń. Więc siedziałem zafascynowany tym spektaklem i co chwila podrzucałem kolejne pytanie, patrząc jak chłopaki wygrzebują zapomniane detale z przeszłości. Przerywałem tylko, kiedy nieświadomie przechodzili na język rumuński, zupełnie tego nie kontrolując.
ZOBACZ WIDEO Powstanie nowy program o żużlu Canal+. Szef redakcji odkrywa karty
I nagle, niespodziewanie, któryś z nich rzucił hasło: Bułgaria. "Szukasz oldschoolowego żużla u nas i w sumie masz racje, bo go mamy. A w Bułgarii kiedyś byłeś? Tam to się działo! Teraz nie ma już nic, zupełnie nic, a był sztos!"
Bułgaria... Wtedy dla mnie plamka na mapie. Albo raczej wrzód na du*ie. Ile razy jechałem w świat, za każdym razem ona leżała nie po tej stronie mapy co trzeba. Jak już umówiłem się na wywiad z Milenem Manevem, to albo on nagle jechał w przeciwną stronę na jakieś swoje zawody (jedne z pięciu w sezonie), albo mi psuł się samochód gdzieś w masywie Pirinu.
- Ha, widać, że nie był! - zakrzyknął z dumą Mircea Agrisan, widząc moją durną minę. Pytasz o zawody w Rumunii w latach '80, a wiesz co oni tam mieli?
- No co mieli? Eliminacje mieli, Puchar Przyjaźni mieli... Nic więcej niż wy. Chyba...
- Tygodniówkę mieli! - krzyknął triumfalnie Mircea, a reszta kompanów pokiwała twierdząco głowami, patrząc na mnie z politowaniem.
- Znaczy, że co...?
- Takie zawody, w kwietniu. Nie jak w Pucharze Przyjaźni, że w weekend. Cały tydzień ścigania - próbował wziąć mnie w obronę Nicu Lazarica.
- Zaczynałeś w Sofii, potem było Szumen, Targowiszte, Wielkie Tyrnowo i... I jeszcze...
- Łowecz! - wtrącił Aurelian Oanes.
- Jaka, ku*wa, Łowecz - tam już wtedy nie było żużla, ja tam nie jeździłem!
- Był, razem tam byliśmy!
- Nie!
- Czekaj, to może Plewen?
- Tak, Plewen!
- I jeszcze coś było!
- Płowdiw, panowie, Płowdiw!
- Dokładnie. W Płowdiw były trzy tory. Trzy tory! Kto dzisiaj o tym pamięta?!
Hasło Płowdiw to słowo klucz. Płowdiw jednoczy moich rumuńskich przyjaciół - stukają się kuflami. Nie wiem który z nich to krzyknął, ale pod tym szyldem zawierają rozejm. Teraz wszystkie oczy są zwrócone na mnie.
- Polak, a ty byłeś kiedyś w Płowdiw?
- Nie. Nigdy...
Ale te trzy tory nie będą mi odtąd dawać spokoju. Rok później odsłucham tę rozmowę jeszcze raz. I kupię bilet do Burgas. Zapomniany ląd. Siedem zapomnianych lokalizacji. Tylko, żadnej nie ma na google maps w... Płowdiw.
Co zostało po świetności bułgarskiego żużla? Jakiej wyobraźni trzeba, żeby przenieść się do czasów, gdy na trybunach zasiadały tam tłumy? I czy w ogóle są jeszcze jakieś trybuny?
Zapraszam na bułgarską tygodniówkę - subiektywną włóczęgę nie tylko po żużlowych rewirach. Od poniedziałku pojedziemy na wszystkie zamarłe bułgarskie stadiony, codziennie na inny. O ile wciąż istnieją.
Wiktor Balzarek
Zobacz także:
- Sportowiec sowiecki nie startował, dopiero jak nie miał obu nóg
- Klasyczny żużel jest nudny!
- O tym, że będzie żużlowcem zadecydował tato. Urodził się sześć miesięcy później