Panika, krzyk, ucieczka. Wpadli pod lód. "Mieli popękane serca"

Newspix / MICHAL FLUDRA / Wędkarze podlodowi
Newspix / MICHAL FLUDRA / Wędkarze podlodowi

Cienki lód, parzenice, brak wyobraźni. Powodów jest kilka. Ale zawsze te same. Woda przyciąga ludzi nawet zimą. Wystarczy jeden krok za daleko, aby zwykły spacer zamienił się w tragedię.

10 grudnia 2021 rok. Jezioro Dziadkowskie. Kowalewo k. Gniezna. Mężczyzna wchodzi na taflę cienkiego lodu. Nagle pęknięcie. Mężczyzna wpada do wody. Jego krzyk słyszy przechodzień. Biegnie na pomoc i wzywa straż pożarną. Zanim służby docierają na miejsce, wydobywa tonącego z wody. Skończyło się na strachu.

Ale nie zawsze tak jest.

13 grudnia, 2021 r. Staw przy ul. Pod Lasem. Wolbrom. Czterech mężczyzn spaceruje z psem. Nagle zwierzę zauważa kaczkę. Wyrywa się i wbiega na nietrwały lód, który pokrywa tylko część akwenu. Mężczyźni ruszają na pomoc. 18-, 19-, 24- i 28-latek wpadają do wody. Najmłodszemu udaje się wyjść na powierzchnię. Trzech pozostałych zostaje pod wodą. Na miejsce przyjeżdżają strażacy. Jednego wyławiają, ale reanimacja nie przynosi skutku. Dwa pozostałe ciała wydobywają nurkowie. 24-latek osierocił dwójkę małych dzieci.

Do tragedii doprowadza także nie zawsze przemyślana rekreacja na lodzie. Wędkarstwo czy "sportowe" przejażdżki po zamarzniętej wodzie to niebezpieczna zabawa.

Trzask pękającego lodu (poniższe fragmenty pochodzą z tekstu Magazynu WP)

Rok 1963. Do Bożego Narodzenia trzy dni. Sześciu około 40-letnich mężczyzn wychodzi na zamarzniętą Zatokę Pucką. Niosą siekiery i drągi zakończone harpunami.

ZOBACZ WIDEO: Były skoczek komentuje słowa oburzonego Małysza. "Dzisiaj kombinezony są na limicie"

Nieco ponad 2 kilometry od brzegu wyrąbują otwory w lodzie. Pod nimi pięć metrów wody. Zaczynają kłusować. Po omacku uderzają harpunami w dno, chcąc nabić węgorze zakopane w mule.

Pogoda się psuje. Zaczyna wiać.

Nagle trzask. Od Pucka do Władysławowa lód zaczyna gwałtownie pękać. Panika, krzyk, ucieczka. Lodowe płyty nasuwają się na siebie, podłoże pod nogami szóstki mężczyzn zaczyna się poruszać. Biegną, ale do brzegu daleko.

Pierwsze ciało ekipa poszukiwawcza złożona ze strażaków i funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej znajduje dzień później. Widać je pod lodem 100 metrów od brzegu. Kolejne 50 metrów dalej. Nikt nie przeżył.

Na drugi dzień w "Głosie Wybrzeża" ukazuje się artykuł "Skutki kłusownictwa".

- Mieli popękane serca. Wpadli do lodowatej wody po intensywnym wysiłku. Wszyscy zmarli na zawał - tłumaczy Jarosław Radtke, który wtedy był niemowlęciem. Kilka lat później o wszystkim opowiedział mu ojciec, strażak-ochotnik.

Radtke także wstąpił do straży pożarnej i został ratownikiem. Obecnie jest przewodniczącym komisji rewizyjnej w głównej siedzibie Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, wiceprezesem WOPR-u województwa pomorskiego i prezesem jego puckiego oddziału.

Do dziś boi się lodu.

- Ojciec przechowywał ten numer "Głosu Wybrzeża". Jest tam jego zdjęcie, kiedy niesie na rękach jedno z ciał. Cała szóstka to byli ojcowie kolegów, z którymi dorastałem. Wszyscy mieszkali w jednej okolicy - wspomina Radtke.

- W młodym wieku zdarzało mi się jeździć zimą na zatokę. Ojciec zawsze mnie upominał, powtarzał, żeby bawić się tylko przy brzegu. Krzyczał, kiedy dowiedział się, że kilka razy dołączałem do kłusowników, żeby przyglądać się łowieniu węgorzy. Do dziś mam przed oczami ten artykuł. W głowie słyszę słowa ojca.

Parzenice

- Ojciec opowiadał też, jak jego dwóch kolegów wpadło na zatoce do parzenicy. Byli młodzi, szukali wrażeń, a na lodzie świat zawsze wygląda piękniej. Próbowali się ratować. Podczas tragedii jeden, aby wyjść z wody, odepchnął drugiego. Po chwili jego kolega się utopił. Ten, który przeżył, do końca życia miał potworne wyrzuty sumienia, że nie pomógł kumplowi - wspomina Radtke.

Parzenice są jak miny na froncie. To miejsca, w których spod lodu paruje ciepła woda. Przy dnie ma temperaturę ok. czterech stopni Celsjusza, a prądy wypychają ją pod lód, osłabiając taflę. Świeży śnieg jest w stanie przykryć parzenicę tak, że nie ma szans na jej wykrycie. Z takiego miejsca, niemal jak z wiru wodnego, niezwykle trudno się wydostać.

- Do takich wypadków dochodzi niemal zawsze przez brawurę. Ludzie jeżdżą po zatoce samochodami. Możemy upominać, ale to niewiele daje. Kiedy ktoś biega na nartach po grubym lodzie, to nic się nie dzieje. Ale wielu robi sobie marsz przez całą zatokę do Pucka. Wtedy trzeba przy molo zejść do brzegu, a przy takich konstrukcjach lód zawsze zamarza wolniej. Robi się naprawdę niebezpiecznie. Aby móc względnie, podkreślam - względnie bezpiecznie chodzić po lodzie, tafla musi mieć minimum 10 centymetrów. Zazwyczaj bardziej wytrzymały jest przejrzysty, jednorodny lód. Biały i chropowaty co do zasady szybciej pęka - zaznacza Radtke.

Jeśli już zdecydujemy się wchodzić na zamarznięte jezioro lub morze, koniecznie musimy mieć przy sobie odpowiedni sprzęt. I nie chodzi tylko o ciepłe ubranie z ograniczonym wchłanianiem wody.

- Ci, którzy są dobrze przygotowani do wypraw na zamarznięte morze, zazwyczaj wędkarze, mają ze sobą kolce. Na sznurku wokół szyi zawieszają coś w rodzaju dwóch śrubokrętów. W razie wypadku jeden koniec wbija się w lód, a drugi jest przymocowany do naszego ciała. Nawet z takim sprzętem jest bardzo trudno wyjść na powierzchnię, ale szanse zawsze są większe. Co ważne, trzeba starać się leżeć płasko na wodzie. Każda próba dźwignięcia nóg skończy się wpłynięciem pod lód. A wtedy szanse na przeżycie drastycznie maleją. Szczególnie kiedy prąd nas wciągnie jeszcze dalej pod taflę. Jeśli widzimy, że lód zaczyna się łamać, należy się położyć, aby rozprowadzić ciężar ciała na większą powierzchnię. Do brzegu trzeba spokojnie się podciągać, ślizgać, nie łamać lodu jeszcze bardziej - przestrzega Radtke.

Kiedy stajemy się świadkami wypadku, musimy trzeźwo ocenić, czy jesteśmy w stanie pomóc tonącemu. Najpierw koniecznie należy zadzwonić pod numer alarmowy, np. 112. Jeśli zdecydujemy się pomóc, podajmy tonącemu szalik, pasek czy kij. Nigdy rękę - bo tonący wciągnie nas pod wodę. Z nasiąkniętym ubraniem waży nawet o 10 kilogramów więcej niż przed wpadnięciem do wody.

- Ostatnio modne zrobiło się morsowanie. Ważne, żeby pamiętać, że nie jest ono uregulowane prawnie. Ustawa o bezpieczeństwie osób na obszarach wodnych ani słowem o tym nie wspomina. Przebywanie na kąpieliskach w Polsce można przygotowywać najwcześniej od 15 czerwca. Tymczasem morsowanie organizują nawet gminy. My jako WOPR województwa pomorskiego tego nie robimy. Jeśli gromadzi się kilka osób i wejdą do kolan do wody, nie powinno się nic stać - przy dobrym przygotowaniu morsowanie na pewno jest zdrowe. Problem w tym, że niektórzy zaczynają pływać w lodowatej wodzie. Od tego już krok do niebezpiecznych sytuacji - uczula Radtke.

"Nie mogę tego zrozumieć"

- W zimie rzadko mamy kontakt z rodzinami zmarłych. Najczęściej do wypadków dochodzi podczas aktywności w grupie znajomych. My wyciągamy zwłoki i przekazujemy je policji. Nie będę kłamać - takie sytuacje zostają w tyle głowy. Ale staram się ich nie rozpamiętywać. Pracuję w zawodzie 21 lat i, jakkolwiek to nie zabrzmi, takie przypadki są dla mnie standardowe. Nie chciałbym, aby praca i to, co w niej widzę, miała wpływ na moją rodzinę. Szczególnie że przypadki śmiertelne nie są rzadkością - nie ukrywa Radosław Wiśniewski, 40-letni ratownik z Mazurskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.

Podkreśla, że interwencje ratowników zimą i latem różnią właściwie wyłącznie warunki pogodowe pracy. Przyczyny wypadków śmiertelnych są podobne.

- Nonszalancja, głupota, chęć zaimponowania innym. Po co wchodzić na Morskie Oko w dziesięć osób? To chyba jasne, że lód może się załamać. Na Mazurach podobnych przypadków jest sporo. Niestety nie wszystkich udaje się uratować - przyznaje Wiśniewski.

MOPR od dawna uczula, że jedyny bezpieczny lód to ten na lodowisku. W jeziorze, a tym bardziej w rzece, występują prądy, nad którymi lód zawsze jest cieńszy. Przyrasta też wolniej, a więc trudniej ocenić, czy jest wystarczająco gruby, aby utrzymać człowieka.

- Odradzam wchodzenie na zamarznięte jeziora i rzeki. Kiedy już jednak podejmiemy decyzję, że idziemy na lód, poinformujmy rodzinę czy znajomych, gdzie się wybieramy, o której tam mamy być i kiedy zamierzamy wrócić – tłumaczy Wiśniewski. - Ubierzmy się też odpowiednio. Są specjalne skafandry, które nie nasączają się szybko wodą. Pamiętajmy też o kolcach lodowych (wiesza się je na szyi, a podczas akcji wyjmuje z zacisków i wbijając w lód, podciąga na powierzchnię). Kiedy wpadniemy do przerębla bez sprzętu, nie mamy szans wygrać walki z wodą, lodem i temperaturą. Kolce pomagają w wyjściu na powierzchnię. No, chyba że nasze życie cenimy niżej od przyjemności i zabawy.

Albo od wartości materialnej. Wiśniewski nie może zapomnieć sytuacji sprzed 10 lat. Wydarzyła się na jeziorze Seksty. Około trzydziestoletni fotograf szukał pleneru do sesji.

- Samochodem przejechał po lodzie na środek jeziora. Było wcześnie rano. Udało mu się dojechać do miejsca docelowego. Powrót zaplanował tą samą trasą. Niestety, kiedy wracał, lód się po nim załamał. Szczęśliwie udało mu się wyjść z samochodu. Najciekawsze jest jednak to, że po chwili wrócił do auta, bo... zapomniał wziąć aparatu. Zostawił go na przednim siedzeniu. Miał tyle szczęścia, że zdążył wyjść z aparatem, zanim samochód zanurzył się głębiej. Nie jestem w stanie tego zrozumieć - do dziś nie dowierza Wiśniewski.

I dodaje: - Przepraszam, ale nie ma tak wartościowej rzeczy, po którą bym wrócił do tonącego samochodu w środku zimy.

Życie wisi na sześciomilimetrowej lince i kosztuje 3,5 tys. zł >>

Źródło artykułu: