24 marca wystartował cykl turniejów PowerShare Series, w którym biorą udział największe gwiazdy tenisa sprzed lat. Do 2 maja John McEnroe, Michael Chang, Jim Courier, Pete Sampras, Andy Roddick, Andre Agassi, James Blake, Jimmy Connors, Ivan Lendl, Todd Martin, Patrick Rafter i Mats Wilander rozegrają 12 turniejów pokazowych w 12 miastach Stanów Zjednoczonych. To wydarzenie właściwie przeszłoby bez echa, gdyby nie fakt, że może być początkiem wielkiej i zarazem bardzo wyczekiwanej rewolucji w światowym tenisie.
[ad=rectangle]
Otóż w zmaganiach PowerShare Series nie będzie sędziów liniowych. Swoją drogą, nic nowego. Na wielu turniejach niższej rangi to rzecz jak najbardziej normalna. Rewolucją jest natomiast fakt, że w ich rolę wcieli się komputer. Tenisiści, którzy wezmą udział w tych zawodach, będą mieć nieograniczony dostęp do systemu challenge. W praktyce oznacza to, że o komputerowe sprawdzenie, gdzie spadła piłka, będą mogli poprosić po każdej akcji.
Pierwsze opinie o tym pomyśle są pozytywne. - Nie sądziłem, że w końcu dożyję takiej sytuacji, a więc turnieju bez mylących się liniowych. Mówiąc poważnie, sądzę, że może być to przełomowa modyfikacja - powiedział w swoim ironicznym stylu McEnroe. - Myślę, że jeżeli władze głównego cyklu chcą wprowadzić ten pomysł u siebie, jest to idealny moment na testy - stwierdził Courier.
Są też jednak krytyczne głosy. Jako że pojedynki będą rozgrywane bez sędziów liniowych, tenisiści będą musieli sami orzekać, czy piłka trafiła w kort, czy nie. - Początkowo może powodować to większy stres u tenisistów. Nie jest łatwo ocenić piłkę, która leci na ciebie z prędkością 220 km/h - dodał Courier. Z kolei Agassi ocenił: - To będzie interesujące, ale i dziwne, ponieważ presja ocenienia, czy piłka była w korcie, spadnie na mnie.
Pomysłem organizatorów PowerShare Series żywo zainteresowały się władze Amerykańskiego Związku Tenisa. Działacze USTA 2 kwietnia pojawią się w Chicago, by na własne oczy przekonać się jak to działa. - Jestem pewny, że wprowadzenie tej innowacji do głównego cyklu to kwestia czasu. Tak naprawdę zastanawiamy, kiedy to nastąpi. Właśnie nie "czy", ale "kiedy". To kwestia naturalnego rozwoju - powiedział Mark Philippoussis.
Wprowadzony do zawodowego tenisa w 2006 roku system challenge miał być wybawieniem dla tenisistów, którzy - jak mawia McEnroe - "na korcie widzą najlepiej". W rzeczywistości jednak tylko 1/3 próśb o sprawdzenie jest pomyślna dla zawodników. W zdecydowanej większości przypadków gracze nie wykazują się sokolim okiem.
Poruszając temat technologii Hawk-Eye, trudno nie pominąć wątku sędziowskiego. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że odkąd komputerowa weryfikacja pojawiła się w zawodowym tenisie, arbitrzy stołkowi stali się leniwi i sprawiają wrażenie, jakby ich rola polegała tylko i wyłącznie na wywoływaniu wyniku i ewentualnie udzielaniu ostrzeżeń. Być może to wynika ze zwykłej ludzkiej obawy. Gdy system sokolego oka wykaże, że sędzia popełnił błąd, działa to niekorzystnie na reputację danego rozjemcy. Pewnie dlatego obecnie tak modne stały się słowa sędziów "było bardzo blisko" albo "nie jestem pewien, jak chcesz, możesz wziąć challenge". Tym samym arbiter wyzbywa się odpowiedzialności, ciężar podjęcia odpowiedzialnej decyzji przerzucając na tenisistę.
Jednakże problem rodzi się wówczas, gdy mecz odbywa się na korcie niewyposażonym w system challenge bądź też tenisista nie może już poprosić o uruchomienie sokolego oka, bo wykorzystał wszystkie swoje szanse. Właśnie takie zdarzenie miało miejsce podczas spotkania III rundy turnieju w Indian Wells pomiędzy Thanasim Kokkinakisem a Juanem Monaco. W dziesiątym gemie decydującego seta sędziujący ten mecz Mohamed Lahyani nie zauważył, że przy meczbolu dla Australijczyka piłka po zagraniu Mónaco nie trafiła w kort, jak zostało to ocenione, tylko wyleciała w aut. Nastolatek z Canberry nie mógł poprosić o challenge, bo wykorzystał już wszystkie swoje szanse, zaś Szwed nie odważył się zmienić decyzji liniowego i niesłusznie przyznał punkt Mónaco. Na szczęście Kokkinakis zwyciężył w całym spotkaniu.
Po tym wydarzeniu w przestrzeni internetowej rozgorzała gorąca dyskusja. Jedni twierdzili, że Kokkinakis sam jest sobie winny, bo wcześniej trzykrotnie nie miał racji, prosząc o sprawdzenie śladu. Inni, w tym znany amerykański dziennikarz Ben Rothenberg, pokusili się o stwierdzenie, że przy piłce setowej albo meczowej tenisista powinien mieć możliwość challenge'u, nawet jeżeli wcześniej wykorzystał wszystkie swoje szanse.
Mecz Kokkinakisa z Mónaco nie jest jedynym przykładem, kiedy to prośba o challenge zmieniała losy spotkania, takich można by doszukać się wiele, choćby tegorocznym Australian Open mieliśmy dwie sytuacje. W I rundzie ten sam Kokkinakis mierzył się z Ernestsem Gulbisem. W 13. gemie decydującego seta, przy break poincie dla Łotysza, Australijczyk uderzył z forhendu. Sędziowie orzekli aut, ale tenisista z Canberry poprosił o challenge, który wykazał, że piłka o milimetry zawadziła linię. Australijczyk utrzymał serwis, a w następnym gemie zakończył spotkanie. Podobnie było w konfrontacji 1/32 finału Malka Jaziriego z Edouardem Rogerem-Vasselinem. W siódmym gemie piątego seta arbitrzy wywołali aut po zagraniu Tunezyjczyka, gdy bronił się przed przełamaniem, ale po sprawdzeniu śladu okazało się, że piłka była w korcie. 31-latek z Tunisu utrzymał serwis i ostatecznie triumfował w całym pojedynku.
Człowiek jest istotą mylącą się, więc trudno mieć pretensje o to, że sędziowie popełniają błędy. Niezrozumiałe dla mnie jednak pozostaje, że w tenisie, a więc sporcie, w którym o zwycięstwie, a co za tym idzie - wielkiej sławie i jeszcze większych pieniądzach, decydują milimetry, wciąż o wszystkim decyduje zawodne przecież ludzkie oko, a nie nowoczesna technologia, która jest już ogólnodostępna. Należy mieć nadzieję, że pilotażowy program organizatorów PowerShare Series zda egzamin i już w najbliższej przyszłości jedynym rozjemcą meczu tenisowego będzie nieomylny komputer, a główni arbitrzy będą mogli wykonywać tylko to, co obecnie wychodzi im najlepiej - ogłaszać wynik.
Marcin Motyka