Zagrajmy w skojarzenia. Geniusz tenisa? To łatwe - Roger Federer. Bajeczna technika, niesamowita łatwość gry. Na korcie porusza się z taką gracją, że bardziej przypomina to taniec, nie widać wysiłku. Niech nie zwiedzie nas ten luz zabarwiony odrobiną nonszalancji, to tylko pozory. Dowodem na wykonaną ciężką pracę jest 17 tytułów wielkoszlemowych. Większość fanów tenisa nie będzie miała wątpliwości. No dobrze, a jeśli chodzi o kobiecy tenis? To pytanie może być dla niektórych trudniejsze, ale ja bez wahania odpowiadam Martina Hingis - cudowne dziecko tenisa.
Trudno to sobie wyobrazić, ale kiedyś Federer nie był największą gwiazdą sportu w Szwajcarii. Były czasy, gdy w tej kategorii przegrywał ze starszą o rok pochodzącą ze Słowacji Hingis. W 2001 roku wygrali razem Puchar Hopmana i to Martina jaśniała większym blaskiem w tej drużynie. To wlasnie podczas tej imprezy Goran Ivanisević powiedział, że nikt tak dobrze nie odbierał jego serwisów jak Martina.
Pierwszy sygnał, że Hingis może być postacią wyjątkową w światowym tenisie, pojawił się w 1996 roku. 15-letnia wówczas zawodniczka w parze z Czeszką Heleną Sukovą wygrała w grze podwójnej Wimbledon. Debel nie dorównuje może popularnością singlowi, ale są w nim wybitni specjaliści i specjalistki, którzy nie dają się ograć byle komu. Sukces na pewno wart odnotowania, choć mało osób o nim wie i pamięta. Zresztą trudno się dziwić, skoro rok później nastąpiło prawdziwe trzęsienie ziemi.
Zaczęło się w Australii. To tam Hingis zdobyła swój pierwszy tytuł wielkoszlemowy w grze pojedynczej. Po zwycięstwie w turnieju w Miami została najmłodszą w historii liderką rankingu WTA. Podczas Roland Garros doszła do finału, gdzie niespodziewanie przegrała z Ivą Majoli. Pojawiła się plotka, że Martina przed turniejem spadła z konia (jeździectwo zawsze było jej wielką pasją), co zakłóciło przygotowania. Nikt wtedy nie podejrzewał, że tylko tego jednego wygranego meczu zabraknie młodej Szwajcarce do skompletowania w wieku 16 lat klasycznego Wielkiego Szlema. Jak wiadomo, później podczas Wimbledonu i US Open, Hingis okazała się bezkonkurencyjna. W całym roku przegrała zaledwie pięć spotkań. Następny sezon rozpoczęła od obrony tytułu w Australii. Zresztą Melbourne, jak sama przyznała, przez wiele lat było jej królestwem. W 1998 roku skompletowała Wielkiego Szlema w grze podwójnej. Śmiała się wtedy, że chyba jest lepszą deblistką niż singlistką i może na tym powinna się skupić.
Wszyscy zastanawiali się, co w tej młodej dziewczynie jest, że potrafiła tak zdominować kobiece rozgrywki. Ani nie była bardzo duża i silna, ani nie dysponowała żadnym zabójczym uderzeniem, którym mogłaby zdominować rywalki. W czym tkwił więc jej sekret? Tenis jest grą, a Hingis poznała jej zasady lepiej niż ktokolwiek inny. Na korcie potrafiła zagrać wszystko. Do perfekcji opanowała wykorzystywanie gry kątowej. Rywalki i ich słabe strony nie miały dla niej żadnych tajemnic. Zdolność do antycypacji kolejnych zagrań przeciwniczek była legendarna. Lindsay Davenport powiedziała, że Hingis to bez wątpienia najsprytniejsza i najinteligentniejsza tenisistka, z którą przyszło jej się kiedykolwiek zmierzyć.
Wydawało się, że Hingis zdominuje kobiecy tenis na lata. Jednak w cieniu nowej supergwiazdy rosły rywalki, które w przyszłości miały jej zagrozić. Pierwsze ostrzeżenie zostało wysłane podczas US Open w 1997 roku. W finale naprzeciwko Szwajcarki stanęła wtedy mało jeszcze znana Venus Williams. Hingis wygrała pewnie w dwóch setach, ale kilka miesięcy później w Sydney górą była już Amerykanka. Rozpoczęło się pasjonujące współzawodnictwo między Martiną a siostrami Williams. Do Venus dołączyła szybko Serena. Rywalizacja przeniosła się również poza kort. Siostry wraz ze swoim tatą buńczucznie zapowiadały, że Hingis długo liderką rankingu nie będzie, bo numerem jeden i dwa będą Venus i Serena. Miss Swiss odpowiadała, że najpierw będą musieli zjeść worek soli za nim wysadzą ją z fotela liderki.
Początkowo Hingis częściej wychodziła z tych konfrontacji zwycięsko, ale nawet u szczytu formy nie potrafiła pokonać obu sióstr w jednej imprezie. Nikt nie mógł tego dokonać aż do Aussie Open 2001. Hingis i Serena trafiły wtedy na siebie już w ćwierćfinale. Po niesamowitej batalii, która według mnie była jednym z najlepszych kobiecych pojedynków w historii, 8:6 w trzecim secie lepsza okazała się Szwajcarka. W półfinale, żeby nie było zbyt pięknie, czekała już Venus. Martina, uskrzydlona zwycięstwem nad Sereną, starszą z sióstr wręcz zdemolowała. Ten wyczyn powtórzyła dopiero Justine Henin w 2007 roku podczas US Open. Hingis zapytana podczas tegorocznego Australian Open, co pozostaje jej najlepszym tenisowym wspomnieniem, odpowiedziała, że pokonanie Venus i Sereny w jednym turnieju.
Moje pierwsze "spotkanie" z Martiną miało miejsce podczas finału Aussie Open 1997. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, bo pokonała wtedy moją najulubieńszą Mary Pierce. Trochę miałam jej to za złe. Pamiętam jednak jak jej mama mało nie zginęła, skacząc z trybun na kort, żeby uściskać swoją córkę. Pierwszym meczem, w trakcie którego z całego serca kibicowałam już Szwajcarce, był pamiętny finał Rolanda Garrosa z 1999 roku przeciwko Steffi Graf. Martina miała go pod kontrolą do momentu, kiedy przeszła na drugą stronę siatki, żeby pokazać sędziemu, gdzie spadła piłka. Publiczność w całości przeszła wtedy na stronę Niemki. Hingis przegrała ten mecz, w międzyczasie serwując jeszcze od dołu. Na ceremonię wręczenia nagród przyszła zalana łzami tylko dzięki namowom mamy. Przez cały mecz było mi jej potwornie szkoda. Nie byłam w stanie zrozumieć, jak publiczność może czerpać tyle przyjemności z gnębienia młodej dziewczyny na korcie. Miałam żal do Graf, że taka wielka gwiazda i ideał na korcie, nie była w stanie się przyznać sędziemu, który zgubił ślad, gdzie piłka upadła. W końcu była najbliżej.
Roland Garros pozostał Świętym Graalem, którego Szwajcarce nigdy nie udało się zdobyć. Dwukrotnie była w finale, trzykrotnie w półfinale. Z każdym sezonem Miss Swiss było coraz trudniej odpierać ataki silniejszych fizycznie rywalek. Ciało powoli zaczęło odmawiać posłuszeństwa. W 2003 roku w wieku zaledwie 23 lat cudowne dziecko postanowiło zakończyć karierę. Nie wiadomo czy bardziej do tenisa zniechęciły ją operacje, które musiała przejść, czy brak wyników, których od siebie oczekiwała.
Martina Hingis, w przeciwieństwie do swojego rodaka Rogera Federera, nigdy nie miała kryształowego wizerunku. Im starsza, tym więcej było z nią problemów, coraz częściej buntowała się przeciw matce-trenerce, która co zrozumiałe nie chciała utracić kontroli nad córką. Martina była dosyć kochliwą dziewczyną i lista mężczyzn, z którą ją łączono, jest dosyć długa. Do mediów od czasu do czasu dostawały się ploteczki o wymykaniu się z hotelu i potajemnych schadzkach. Trzymała się z Anną Kurnikową i Mirjaną Lucić. Wszystkie dobrze grające, młode, ładne, pewne siebie. Razem z siostrami Williams rządziły wtedy kobiecym tenisem. Nie raz i nie dwa zdarzyło im się lekceważąco wypowiadać o starszych rywalkach, np. że są zbyt powolne.
Pod koniec 2005 roku Hingis ogłosiła, że wraca do zawodowego tenisa. Na koniec 2006 roku była już siódmą rakietą świata i zakwalifikowała się do Masters. Rok 2007 nie był już tak udany i zakończył się skandalem. W listopadzie zawodniczka zwołała konferencję prasową, na której ogłosiła, że podczas Wimbledonu wykryto w jej organizmie kokainę. Powiedziała, że jest niewinna, ale nie ma sił na walkę z organizacją antydopingową i w związku z tym kończy karierę.
Szwajcarka w czasie swojej kariery obrażała swoje rywalki, łamała serca i rakiety, potrafiła stroić fochy na wszystko i wszystkich dookoła, ale równocześnie czarowała uśmiechem i grą. Była wyjątkową postacią nie tylko ze względu na to, w jak młodym wieku odniosła swoje największe sukcesy. Nie da się ukryć, że miała trudny charakter i pewnym momencie nie wytrzymała presji. Przyzwyczajona do wygrywania z uśmiechem na ustach, nie pogodziła się z tym, że coraz więcej rywalek stawiało jej skuteczny opór. Zmęczona rywalizacją od najmłodszych lat, zbyt wcześnie zakończyła karierę.
Ja Martinie wszystko wybaczam i cieszę się, że nadal kręci się koło tenisa. Zresztą mogę powiedzieć, że w 2006 roku spełniło się jedno z moich największych tenisowych marzeń. Hingis przyjechała do Polski na J&S Cup i mogłam zobaczyć jej grę na żywo. Turnieju nie wygrała, ale i tak oglądanie jej było wielką przyjemnością. Miss Swiss trafi w tym roku do Tenisowej Galerii Sław. Jak najbardziej zasłużenie, bo mistrzyń może być wiele, a genialna tenisistka rodzi się raz na wiele lat.
Polub i komentuj profil działu tenis na Facebooku, czytaj nas także na Twitterze!
A NIE o Agnieszce Radwańskiej