Nad Nowym Jorkiem zapadał zmrok. Na moście Brooklyńskim szeptom nie było końca. Dwóch dżentelmenów w nieskazitelnie skrojonych dżinsach ostrzyło sobie zęby na finał gry pojedynczej mężczyzn. Był wrzesień 1983 roku. Obaj nie zdążyli dotrzeć do połowy mostu, kiedy rozgorzał spór. Amerykanin Jimmy Connors, wówczas czterokrotny mistrz US Open, czy urodzony w czeskiej Ostrawie Ivan Lendl, który wciąż pukał do bram raju i czekał na pierwszy triumf na Flushing Meadows? Pomimo późnej pory i zasypiających wieżowców na Manhattanie, dwaj panowie prześcigali się w wyszukiwaniu atutów swoich ulubieńców. Gorąco gestykulowali. Jeden z dyskutantów bardzo pragnął, aby tytuł powędrował w dłonie miłośnika sztuki Alfonsa Muchy. "Wiesz, Lendl tylko pozornie jest nadąsany i niedostępny. Cóż z tego, że urodził się w rejonie znanym z górnictwa? Ivan jest wrażliwy. Potrafi godzinami rozprawiać o miskach soczewicy, które były głównym pożywieniem genialnego artysty Alfonsa Muchy zanim otrzymał zamówienie na plakaty i obrazy dla słynnej paryskiej aktorki Sary Bernhardt. A twój Connors? Obmierzły walec drogowy, który urodził się po złej stronie torów kolejowych. Jego własna matka kazała mu serwować z całej siły w krtań rywala. Co za zapalczywa rodzina! Nie spoczną dopóki nie dopną swego!" – denerwował się jegomość krocząc po przepięknym moście Brooklyńskim. "A ten twój Lendl to niby taki patriota? Uciekł do USA, bo niby tu ma lepsze możliwości rozwoju, bo jest wiele turniejów tenisowych, a w komunistycznej Czechosłowacji tysiące jego rodaków klepią biedę? A kto go wychował jak nie Czechosłowacy? W USA musiałby słono płacić za treningi, a w Ostrawie państwo gwarantowało mu możliwość korzystania z kortów za darmo. Rozumiesz, zero koron? Gość odbija godzinami piłeczkę, ćwiczy czop bekhendowy i nie wrzuca ani grosza do skarbonki?!" - perorował drugi, a zażartej dyskusji przyglądał się rozświetlony Nowy Jork. Obaj byli szczęściarzami, bo w kieszeniach przechowywali bilety na finał singla panów.
Równie fascynująco zapowiadał się finał gry pojedynczej pań. Z jednej strony Martina Navrátilová, która czekała na pierwszy triumf w US Open. W 1983 roku Martina szła jak burza przez turnieje wielkoszlemowe. Wygrała Australian Open i Wimbledon. Potknęła się tylko na paryskiej mączce. W Roland Garros dotarła do IV rundy. Marzyła o triumfie w Nowym Jorku. Navrátilová, choć urodziła się w Pradze, w 1983 roku była już obywatelką USA. Cieszyła się posiadaniem amerykańskiego paszportu od 21 lipca 1981 roku. Grała fenomenalnie w tenisa.
Z drugiej strony kortu na Martinę czekała sześciokrotna triumfatorka US Open, Amerykanka Chris Evert-Lloyd. Chris słynęła z cudownych minięć, precyzyjnej gry z głębi kortu. Była królową oburęcznego bekhendu. Złośliwi mawiali, że rajcy miejscy z Fort Lauderdale (tam urodziła się Chris) zabraniali jej chodzić do siatki i nakładali wysokie kary finansowe za grę przy sieci, ale Evert-Lloyd wspaniale czuła tenis. Popisywała się finezyjnymi lobami i dropszotami.
Te dwa cudowne spektakle: Connors - Lendl i Navrátilová - Evert-Lloyd rozpalały wyobraźnię miłośników tenisa.
Martina wyszła na kort szalenie skoncentrowana, grała jak z nut i wyraźnie pokonała Chris 6:1, 6:3. Jimmy Connors sięgnął po piąty tytuł mistrza US Open. Pokonał Ivana Lendla w czterech setach - 6:3, 6:7, 7:5, 6:0.
Niestety, cieniem na obu frapujących finałach położył się incydent, jaki miał miejsce podczas pojedynku decydującego o tytule mistrzyni juniorek. Jak się okazało, betonowa nawierzchnia kortów odegrała niepoślednią rolę w tej tragedii.
W finale singla juniorek spotkały się: Kalifornijka Marianne Werdel i Australijka Elizabeth Minter. Australijka okazała się lepsza i wygrała mecz w dwóch setach: 6:3, 7:5. Sędzią liniowym tego pojedynku był niezwykle doświadczony Amerykanin, Dick Wertheimer. Pochodził z Lexington w stanie Massachusetts. Lexington to maleńkie 30-tysięczne miasteczko, które zapisało się w historii USA. 19 kwietnia 1775 roku rozegrała się bitwa pod Lexington, która była sygnałem do rewolucji. Od starcia 700 brytyjskich żołnierzy z amerykańską policją rozpoczęła się wojna o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Dick Wertheimer był dumny, że urodził się w sercu amerykańskiej rewolucji. W 1983 roku miał już 60 lat, ale wciąż pasjonował się tenisem, wspaniale wywiązywał się z roli sędziego liniowego. Przed turniejem US Open ’83 Dick Wertheimer żartował, że piłki serwowane z coraz większą siłą przez zawodników są dla niego niczym pociski wystrzelone w Lexington w 1775 roku. Powtarzał, że publiczność lubi sytuacje kiedy sędzia liniowy zostaje uderzony piłką. "Dla nich to rodzaj dodatkowej rozrywki" - wspominał Wertheimer.
Na drugą część historii niezwykłych zapraszamy w przyszłą sobotę.