Tenis nadwiślański: Isia i Łukasz tworzą historię

Za nami wspaniały tydzień. Agnieszka Radwańska grając zachwycający tenis doszła do finału w Pekinie. Łukasz Kubot także w chińskiej stolicy pokonał samego Andy'ego Roddicka. Przy tych osiągnięciach słabe wyniki debli przeszły niemal niezauważone.

W tym artykule dowiesz się o:

Radwańska zgodnie z zasadą "im gorzej tym lepiej", w końcówce sezonu złapała wiatr w żagle. Z obandażowanym ramieniem i z nie do końca jeszcze zaleczonym nadgarstkiem Polka grała prawdopodobnie najlepszy tenis w życiu. Mecz z Jeleną Dementiewą był w jej wykonaniu wprost porywający. Wytrzymywała piekielnie mocne wymiany z dużo silniejszą zawodniczką. Potrafiła narzucić rywalce swój styl gry i zmusić ją do popełniania błędów. Do tego znakomicie funkcjonowały firmowe kombinacje skrótów i lobów, a i wolej przyniósł krakowiance dużo punktów. Poza tym agresywne ataki po krosie, wzdłuż linii i znakomite obronne slajsy, którymi Isia rozbijała grę lubującej się w siłowych wymianach z głębi kortu Dementiewej. To był prawdziwy majstersztyk: wspaniała gra w defensywie i ofensywie. Znakomicie realizowany plan taktyczny, Polka fantastycznie czytała grę dwukrotnej finalistki turniejów wielkoszlemowych i wyprzedzała jej ruchy. Dla mnie to był najlepszy mecz w wykonaniu Radwańskiej, nawet lepszy od niesamowitego ubiegłorocznego finału w Eastbourne z Nadią Pietrową.

Potem była równie skuteczna i efektowna gra z Marion Bartoli. Nic sobie nie robiła z faktu, że Francuzka w obu setach obejmowała prowadzenie 2:0. Jej nastawienie było zupełnie inne niż w meczu z Hiszpanką Maríą José Martínez. Tam była cały czas spięta i niepewna, mimo że wykaraskała się z olbrzymich tarapatów. W dwóch kolejnych spotkaniach emanował z niej spokój i opanowanie, pełna koncentracja od początku do końca. Była to taka Isia, jaką dobrze znamy z poprzedniego sezonu i jaką chcielibyśmy oglądać zawsze, ale to przecież niemożliwe. W finale Swietłana Kuzniecowa była nie do ogrania. Rosjanka zagrała cudownie, Polka serwowała najlepiej - patrząc na jej wszystkie spotkania z Pekinie - a mimo to nie była w stanie zagrozić pewnej siebie Kuzniecowej.

- Łukasz tworzy historię polskiego tenisa, czekaliśmy na takie zwycięstwo ponad 20 lat. Łukasz, brawo! Wielkie zwycięstwo! - w tak emocjonalny sposób skomentował wygraną Kubota nad Roddickiem Wojciech Fibak. Tak pięknych dni w polskim tenisie męskim nie mieliśmy od czasu pana Wojtka. Tego, że Kubot ograł byłego lidera światowego rankingu, triumfatora US Open 2003, nic mu nie odbierze. Szkoda, że nie poszedł za ciosem i nie pokonał Ivana Ljubičicia, bo historyczny awans do czołowej 100 rankingu ATP byłby na wyciągnięcie ręki. Wielka szkoda, że Kubot miał tak ciężko w swoim tenisowym życiorysie (gdyby nie ambicja i niesłychana wola walki, to pewnie dawno dałby sobie spokój z tenisem w naszych polskich warunkach) i dopiero w wieku 27 lat rozwinął skrzydła, ale lepiej późno niż wcale.

Za to życie bardzo lubią sobie komplikować nasze deble. Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski ledwie 4 października wygrali turniej w Kuala Lumpur, a w ubiegłym tygodniu w Pekinie mogli pakować walizki już po I rundzie. Jeżeli nie zagrają w Masters to będą mogli winić tylko i wyłącznie samych siebie. Na tę chwilę po prostu nie zasłużyli by dostąpić zaszczytu występu w Londynie. Wygrali turniej w Eastbourne i odpadli w pierwszej rundzie Wimbledonu. Przed US Open zaliczyli finał w Waszyngtonie oraz ćwierćfinały w dużych imprezach w Montrealu i Cincinnati, a w Nowym Jorku zawiedli na całej linii, przegrywając z anonimowymi Amerykanami Ryanem Harrisonem i Kaesem Van't Hofem. W Wielkim Szlemie wypadli dobrze tylko raz, gdy w styczniu doszli do ćwierćfinału Australian Open. To chyba trochę za mało, by wystąpić w kończącym sezon Turnieju Mistrzów. Jednak osiągając dobry wynik w Szanghaju mogą sprawić, że tych wpadek nikt im nie będzie wypominał. Wystarczy, że przejdą jedną rundę i są w ćwierćfinale, a to oznacza zdobycie 180 punktów. Tyle, że to trochę mało, by zredukować straty z Wimbledonu czy Pekinu, a w walce o półfinał czekali by na nich sami bracie Bryanowie. Szkoda straconej szansy w Pekinie, tym bardziej, że ich bezpośredni rywalce w walce o Masters Frantisek Cermak i Michal Mertinak w tym samym czasie nie podbili Tokio. Ale trzeba walczyć do końca, póki istnieje choćby minimalna szansa, byle tylko nie w takim stylu, jak nasi piłkarze nożni.

Pogromca "Frytki" i "Matki" w Australian Open, Kubot grający w parze z Oliverem Marachem, mógł w Pekinie postawić kropkę nad i. I mimo, że tylko kataklizm może pozbawić polsko-austriacką parę kwalifikacji do Masters, to jednak porażki z Lukasem Dlouhym i Philippem Kohlschreiberem trochę żal.

Podsumowując, występ w turniejach Masters czworga reprezentantów Polki byłby wspaniałym wynikiem dla całego tenisa nad Wisłą. Szczególne byłoby to osiągnięcie dla Radwańskiej, w którą już wielu zwątpiło i nie dawało jej szans na dobre wyniki, jeżeli nie zmieni trenera. A tymczasem Isia wróciła do czołowej 10 i odżyły nadzieje na wyjazd do Dauhy na turniej kończący sezon.

Wierzę, że fantastyczne mecze w Pekinie to zapowiedź radosnych momentów dla całego polskiego tenisa w 2010 roku. Mam nadzieję, że Radwańska swoimi dobrymi występami natchnie kolegów i koleżanki i będziemy przeżywać największe triumfy w historii polskiego tenisa. Marta Domachowska i siostry Radwańskie: chyba każdy by chciał, by mówiono o nich jako o wspaniałym trio, które wprowadziło polską drużynę do Grupy Światowej Pucharu Federacji. Tylko czy Ulę będzie już stać na porywające występy w przyszłym sezonie i czy Marta, w którą chyba wierzą już tylko jej najzagorzalsi sympatycy, będzie miała w sobie tyle cierpliwości, by od nowa zbierać punkciki i mozolnie wspinać się w górę rankingu?

Źródło artykułu: