Redakcja PZTS: Jakimi wydarzeniami w latach 80. i na początku 90. były turnieje TOP 12?
Leszek Kucharski: Jednym słowem – spektakularnymi. Wielkie zawody, olbrzymie zainteresowanie kibiców, telewidzów, mediów i wszędzie tam, gdzie się odbywały. Dla nas, uczestników, ogromne wyzwanie sportowe i fizyczne bowiem rozgrywaliśmy w ciągu 3 dni aż 11 meczów. I to były „duże” pojedynki, czyli do 21 punktów. Z biegiem lat formuła się zmieniła, najpierw podział na dwie grupy po 6 zawodników, aż wreszcie wprowadzono system pucharowy i niektórzy przyjeżdżają na jedno krótkie spotkanie do 11 punktów. Jedno co się nie zmieniło, to nominacje na podstawie miejsc w rankingu europejskim.
Razem z Andrzejem Grubbą regularnie występowaliście w „małych mistrzostwach Europy”.
Pierwszy raz przyjechaliśmy obydwaj na TOP 12 w 1981 roku do węgierskiego Miszkolca, ale jeszcze w roli rezerwowych z numerami 1 i 2. Organizatorzy dbali o to, by rywalizowało komplet tenisistów stołowych, dlatego na wszelki wypadek zapraszali też najlepszych z grona tych, którym nie udało się akurat zakwalifikować. Łącznie Andrzej Grubba zagrał 11-krotnie, a ja 8 razy. „Gruby” zdobył 2 medale, złoty w 1985 roku i brązowy w 1988, a moim przypadku najlepszym miejscem było 4. właśnie w 1988 w Lublanie, wtedy należącej do Jugosławii.
Blisko podium był pan również w latach 1986-87, kiedy plasował się na 5. pozycjach.
Ale to w Lublanie byłem nie tylko najbliżej podium, ale i końcowego zwycięstwa. W pierwszej kolejce grali zawodnicy z tych samych krajów, więc zmierzyłem się z „Grubym”. W ostatnim secie prowadziłem 15:10, Andrzej wyrównał na 15:15 i wtedy nieszczęśliwie złamałem rakietkę. Zdarzało się, że sam je łamałem, a wtedy uderzyłem rączką o stół. Następne mecze wygrywałem, jednak mocno już zmęczony poniosłem porażkę z Węgrem Zsoltem Kristonem, który sklasyfikowany był na ostatniej lokacie. Cały czas byłem w ścisłej czołówce, a o tym czy skończę jako 2. miał zadecydować mecz ze Szwedem Joergenem Perssonem. Prowadziłem 2:0 i 20:19, brakowało jednej piłeczki i... przegrałem. Wypadłem poza trójkę.
ZOBACZ WIDEO: Artur Siódmiak został legendą. Niebywałe, co stało się na drugi dzień
W klasyfikacji generalnej wyprzedził pan takie gwiazdy, jak: Niemiec Joerg Rosskopf, Szwed Mikael Appelgren, Francuz Jean-Philippe Gatien.
Lubiłem rywalizować ze Szwedami, a szczególnie w środku turnieju, kiedy byłem już rozgrzany i miałem jeszcze dużo siły. Podczas „Topów” dwa razy pokonałem Jana-Ove Waldnera, „Mozarta ping-ponga”, późniejszego mistrza i wicemistrza olimpijskiego, dwukrotnego mistrza świata. Oczywiście przegrywałem też z Waldnerem, chyba trzy razy.
Wielu z was, dawnych mistrzów celuloidowej piłeczki, pozostało przy tenisie stołowym. Czym na co dzień się pan zajmuje?
Prowadzę akademię swojego imienia, a jej ramach organizuję cykl letnich obozów dla wszystkich chętnych, od amatorów do profesjonalistów. Od tego roku naszą bazą będą Puławy na Lubelszczyźnie. Otrzymałem ciekawą propozycję współpracy, stąd jestem w nowym dla siebie regionie Polski. Dodam, że z ciekawymi tradycjami w tenisie stołowym. Przypomnę m.in. Artura Daniela, Pawła Chmiela, Piotra Chmiela, Jakuba Sagana.
Osobiście poprowadzi pan treningi?
Zdecydowanie. Po to w lutym poddałem się operacji drugiego biodra, by w czerwcu być gotowym do czynnego udziału w zajęciach. Zresztą nie wyobrażam sobie innego rozwiązania. W Puławach wszystko mamy na miejscu, odpowiednią halę, a obok park wodny, boiska itd. Mam nadzieję, że przyczynię się do rozwoju i promocji naszej dyscypliny sportu.