Medalista mistrzostw Europy i Polski pokonał nowotwór

Materiały prasowe / PZTS / Na zdjęciu: Kamil Nalepa
Materiały prasowe / PZTS / Na zdjęciu: Kamil Nalepa

Kamil Nalepa występował w zielonogórskiej Palmiarni z takimi sławami, jak Joergen Persson i Lucjan Błaszczyk. W tamtym roku musiał stoczyć ciężki pojedynek z rakiem. Wrócił do zdrowia, a dziś jest grającym trenerem 1-ligowego Griffin’s Spin Szczecin.

W tym artykule dowiesz się o:

Redakcja PZTS: Wygrałeś 9 z 10 ostatnich pojedynków singlowych. To już dyspozycja jak za dawnych lat?

Kamil Nalepa: Operację wycięcia guza miałem 8 maja, następnego dnia zrobiłem z trudem pierwsze kroki, a do treningów wróciłem po 3 miesiącach. Stopniowo odbudowuję formę. Kiedyś przeczytałem takie zdanie: tyle ile miałeś przerwy, tyle też czasu będziesz potrzebował, by wrócić na swój poziom sportowy. U mnie to się sprawdza. Ostatniego dnia października 2024 roku przegraliśmy z liderem Poltarex Pogonią Lębork, a ja nie zdobyłem ani jednego punktu. Ale 9 listopada rozegrałem wreszcie dobry mecz przeciwko Enerdze Morlinom Ostróda.

Zwyciężyliśmy na wyjeździe 6:4, pokonałem w singlu Michała Małachowskiego i Łukasza Sokołowskiego. Czułem, że z powrotem gram nieźle, wręcz dobrze. Lepiej poruszałem się na nogach, moc uderzeń była lepsza. Zacząłem sezon od bilansu pojedynków 3-7, a potem odniosłem 12 zwycięstw w 15 meczach.

Przez wiele sezonów pracowałeś z trenerami m.in. w ośrodku w Drzonkowie. To się zmieniło?

W Szczecinie jestem grającym trenerem, odpowiedzialnym za zespół seniorów, ale i młodsze grupy. Jeśli chodzi o kwestie szkoleniowe, stałem się kowalem własnego losu, nie ma w tym momencie nikogo nade mną, kto pilnowałby mojego rozwoju sportowego. Skończyłem studia o kierunku wychowanie fizyczne, zdobyłem specjalistyczną wiedzę w wielu dziedzinach np. treningu, anatomii. Przez ostatnie 1,5 roku pobytu w Zielonej Górze pracowałem pod okiem trenera personalnego na siłowni. To dziś przydaje mi się w ćwiczeniach fizycznych czy też z własną masą ciała. Dobra praca treningowa przekłada się na zwiększanie obciążeń, intensywności itp. Coraz lepiej czuję się podczas zajęć na stole. To przekłada się na sukcesy ligowe.

Na swoim profilu w mediach społecznościowych napisałeś, że wyszedłeś ze strefy komfortu.

Pochodzę z miejscowości Nisko koło Stalowej Woli w województwie podkarpackim. Mając zaledwie 13 lat, czyli będąc w pierwszej klasie gimnazjum, przejechałem pół Polski i zacząłem trenować w Drzonkowie, dzielnicy Zielonej Góry. W ośrodku miałem zapewnione zakwaterowanie, jedzenie i mocną grupę szkoleniową. Ale w pewnym momencie wszystko się kończy, chyba już potrzebowałem zmiany, nowych bodźców i wyzwań. Poprzedni sezon spędziłem w pierwszoligowym Piaście Poprawie Ostrzeszów i to był rok na walizkach, ciągłe wyjazdy itd. Zmiana o 180 stopni w porównaniu do wcześniejszych lat. Na 18 meczów wszystkie miałem na wyjeździe, bo mieszkałem nadal w Zielonej Górze, a grałem w Ostrzeszowie i to dla mnie było nowe. Na szczęście z trybu koczowniczego wróciłem do bycia na miejscu, w Szczecinie. Plan dnia mam tak rozpisany, że jest czas na prowadzenia zajęć z młodzieżą i seniorami, ale i własne treningi.

Dodatkowo grasz jeszcze w SV Motor Falkensee. Jaki to poziom ligowy?

Motor rywalizuje w tzw. Regionallidze, czwarty poziom rozgrywkowy. W jednym z zespołów rywali gra Mateusz Żelengowski, kolega z Palmiarni, ale niestety nie było go podczas bezpośredniego meczu. Może spotkamy się w polskiej lidze, gdyż występuje w Darz Bór Karnieszewice.

Mój transfer do Niemiec nastąpił w ostatniej chwili. Kiedy zdiagnozowano u mnie międzybłoniaka wielokomorowego otrzewnej rozpoczęła się walka o zdrowie i życie, nie myślałem o niczym innym. Miałem ogromne szczęście w nieszczęściu, że rak okazał się łagodny, bo reguły tego typu są złośliwe, a rokowania złe.

Po udanej operacji usłyszałem, że wyszła najlepsza opcja i może po 3 miesiącach wrócę do gry. I tak się stało. A pierwotnie przed operacją nastawiałem się na 6 miesięcy. Tuż przed zamknięciem okienka transferowego w Niemczech pomyślałem, że może spróbować jeszcze tam się „zaczepić”. Ze Szczecina do Falkensee ma nieco ponad 300 kilometrów w obie strony. Wygrałem 7 z 8 spotkań, a przegrałem tylko z zawodnikiem, któremu już zdążyłem się zrewanżować. Wcześniej nie było możliwości łączenia lig, ale teraz Niemcy zdecydowali o pozwoleniu, ale tylko od 4 w dół.

Stowarzyszenie Griffin's Spin ma zespoły od pierwszej do piątej ligi męskiej oraz drugą ligę kobiet. Jako zawodnik jeździłeś na mecze i turnieje do Szczecina?

Mimo że z Zielonej Góry mamy relatywnie niedaleko, to nigdy nie było takiej okazji. Szczecińskiego tenisa stołowego nie było na szczeblu centralnym, lecz to się zmieniło. Świetną pracę wykonują m.in. państwo Iwona i Dariusz Rosikowie, zarządzający klubem. Pani Iwona jest także prezesem Zachodniopomorskiego ZTS. Rok temu przyjechałem na rozmowy, spodobała mi się wizja rozwoju drużyny i nie żałuję, że przeniosłem się do tego miasta. Miałem przyjemność spotkać w życiu wielu wspaniałych ludzi, ciężko wszystkich wymienić i nikogo nie pominąć. W Drzonkowie długo trenowałem pod okiem znakomitego zawodnika Lucjana Błaszczyka, a w zespole był przez pewien czas legendarny Szwed Joergen Persson. Ale to już przeszłość, teraz dbam o nowy klub.

Celem jest awans do Lotto Superligi?

W poprzednim sezonie Griffin’s Spin pozostał w 1 lidze dzięki przejęciu miejsca, więc podstawowym zadaniem było utrzymanie na zapleczu superligi. Tymczasem plasujemy się na 2. pozycji, więc… mierzymy wyżej. Po zmianach regulaminowych w barażach o elitę zagrają tylko zwycięzcy grup północnej i południowej, a my nie mamy szans doścignięcia Poltarex Pogoni. Dlatego mierzymy w tytuł wicemistrza. Myślę, że to miła niespodzianka dla naszych kibiców.

Kto stanowi o sile drużyny?

Do tej pory zagrało siedmiu zawodników, a są to: mający superligową przeszłość w Dartomie Bogorii Grodzisk Mazowiecki i Akademii Zamojskiej Arkadiusz Żuk, występujący w reprezentacji Hongkongu w turniejach World Table Tennis Li Hon Ming, Niemiec libańskiego pochodzenia Dauud Cheaib, Bartosz Dobrowolański, Kamil Kiljanek, Kamil Tomaszuk i ja. W kadrze mamy 14 osób.

Na koniec, zapomniałeś o chorobie?

Tak do końca nie da się zapomnieć. Za mną najbardziej emocjonujący – pod każdym względem – czas w życiu. Przed operacją ważyłem 69,5 kg, a po niej 62 kg. Guz był ogromny. Linijką zmierzyłem długość cięcia na brzuchu... To aż 27 centymetrów. Nie było „przyklejony” do żadnego organu, a po jego usunięciu wstając z łóżka przez pierwsze dni słyszałam w swoim ciele swoiste „plum”. Pytałem mamy, czy też to słyszała stojąc tuż obok. Odpowiadała twierdząco.

Komentarze (0)
Zgłoś nielegalne treści