Był idolem polskich kibiców, zginął w tragicznym wypadku. Historia Claudio Milara

PAP/EPA
PAP/EPA

Z piłką potrafił robić cuda, do ciężkiej pracy nigdy się jednak nie palił, przy bieganiu oszukiwał. Kibiców Pogoni rozkochał w sobie w trzydzieści minut.

- Trzy osoby zginęły w wypadku autokaru brazylijskiego klubu trzecioligowego Gremio Esportivo Brasil - donosiły 15 stycznia 2009 roku media z całego świata.

Piłkarze wracali z meczu towarzyskiego. 80 km przed miejscem docelowym kierowca stracił kontrolę nad pojazdem i spadł w przepaść. Jedną z ofiar był Claudio Milar, piłkarz, którego kilka lat wcześniej oklaskiwali kibice Pogoni Szczecin. Pozostałe dwie to: obrońca Regis i trener bramkarzy Giovane Guimaraes.

- W autobusie każdy był wesoły, żartowaliśmy i śmialiśmy się, w końcu wygraliśmy mecz. Wszystko stało się niespodziewanie. Wypadliśmy z drogi na zakręcie i stoczyliśmy się 60-70 metrów w dół. Ratowaliśmy się sami. Claudio nie mogliśmy już pomóc - wspominał w rozmowie z pogonszczecin.pl Edenilson Bergonsi, który grał z Milarem w Brazylii, a w styczniu 2015 roku był na testach w ekipie "Portowców".

Od tamtego tragicznego wydarzenia minęło prawie osiem lat, mimo to Edenilson wciąż ma je przed oczami.

- Sprzyjało mi szczęście. Miałem złamane jedynie dwa żebra. Spędziliśmy około 30 minut na pomocy mocniej rannym, zanim przybyła straż pożarna i pomoc. Trochę czasu już minęło, ale ja cały czas mam te obrazki przed oczami. Widzę to urwisko i śmierć Claudio i Regisa. Bardzo trudny czas - przyznał.

Pamiętne 30 minut

Milar po raz pierwszy posmakował polskiego futbolu w rundzie wiosennej sezonu 1999/2000, gdy wylądował w ŁKS Łódź. To nie był najlepszy okres w jego karierze. Koledzy niechętnie podawali mu piłkę, nie pozwalali wykonywać rzutów wolnych, chociaż na treningach robił to najlepiej.

- Byłem traktowany jak powietrze. Zresztą nie tylko ja. Podobnie odnoszono się do pozostałych obcokrajowców. W szatni musieliśmy przebierać się osobno, gdzieś w samym narożniku. Do dziś nie wiem, o co chodziło piłkarzom, którzy rządzili w ŁKS - stwierdził w jednym z wywiadów.

Te doświadczenia nie zraziły go do kraju nad Wisłą. W 2004 roku postanowił spróbować jeszcze raz. Bardzo chciał mieć go u siebie Antoni Ptak, szef Pogoni.

Urugwajczyk wylądował w Berlinie we wtorek 17 sierpnia z wielki bólem głowy z powodu różnicy czasowej. W czwartek zaliczył pierwszy trening z nowym zespołem, aby dzień później, po załatwieniu wszystkich dokumentów, zadebiutować w barwach "Portowców" przeciwko Lechowi. To był niezapomniany występ.

Milar pojawił się na boisku na ostatnie pół godziny, gdy Pogoń remisowała 1:1 i miała jednego zawodnika mniej. "Kręcił" obrońcami z Poznania jak chciał. Później wypracował gola Tomaszowi Parzemu, aż w końcu sam trafił do siatki. Z radości ściągnął koszulkę, przeskoczył bandy reklamowe i zaczął świętować z kibicami.

Po tym meczu Antoni Ptak pokłócił się ze szczecińskimi dziennikarzami, ponieważ na pierwszych stronach gazet zamiast o wygranej Pogoni nad Lechem było o złotym medalu olimpijskim polskich kajakarzy w Atenach.

Przy okazji wyszło na jaw, że ściągnięcie Milara nie było jego pomysłem, tylko syna Dawida, który tak bardzo chciał mieć go w drużynie, że zrezygnował z zakupu najnowszego modelu mercedesa.

Urugwajski napastnik w barwach Pogoni rozegrał w sumie 31 meczów i zdobył 11 bramek. Do ojczyzny wrócił w 2005 roku, bo tęsknił za rodziną, a kilka miesięcy wcześniej urodził się mu syn.

NA KOLEJNEJ STRONIE DOWIESZ SIĘ, CO BYŁO NAJWIĘKSZĄ WADĄ MILARA, CZEGO BAŁ SIĘ NAJBARDZIEJ NA ŚWIECIE I JAKIE BYŁY JEGO OSTATNIE SŁOWA DO BRATA.
[nextpage]Wada i fobia

Milar słynął ze świetnego wyszkolenia technicznego. Bogusław Baniak, który trenował go w Pogoni, opowiedział kiedyś w "Super Expressie" o zakładzie Urugwajczyka z Julcimarem. Piłkarz twierdził, że pięć razy z rzędu trafi w poprzeczkę z połowy boiska.

- Siadłem sobie z boku i patrzę. Przecież to niemożliwe, pomyślałem. Pierwsza - siedzi. Druga - poprzeczka. I tak pięć razy. Wygrał piwo - zdradził polski szkoleniowiec.

Baniak miał z nim bardzo dobre relacje. W Szczecinie byli praktycznie sąsiadami.

- Miałem takiego dużego psa, Claudio go polubił. Prosił mnie czasami, czy może przejść się z nim na spacer, pozwiedzać Szczecin. Wszyscy go lubili, drużyna, kibice, sąsiedzi. Szkoda, że wyjechał z Polski, może to wszystko ułożyłoby się inaczej - powiedział trener.

Do ciężkiej pracy na treningach Milar nigdy się jednak nie palił.

- Jego wada? Claudio był trochę leniwy. Nie chciało mu się biegać w zimnie w trakcie zajęć. Kiedyś trenerzy rozdawali nam paski treningowe do biegania. On znalazł pewne rozwiązanie. Jego żona dobrze biegała i oddał jej pasek. Wracamy do klubu, trener odczytał dane z paska i powiedział: "Claudio! Nie możesz biegać tak szybko” - zdradził Edi Andradina, jego kolega z Pogoni.

Brazylijczyk pamięta również, że Urugwajczyk nie lubił cmentarzy.

- Czasami z tego żartowaliśmy. Gdy jechaliśmy na mecz w Polskę i przejeżdżaliśmy obok cmentarza, to wołałem do niego: "Ej, Milar, potrzebują tutaj napastnika!”. Nie lubił tego. Była też historia z mieszkaniem. Claudio szukał w Szczecinie mieszkania i mu pomagaliśmy. Jedno z nich było właśnie koło cmentarza. Kiedy tylko to zauważył, to od razu powiedział, że nie ma mowy. Nawet nie przechodził blisko cmentarzy - wyjawił Andradina.

Ostatnie słowa do brata

Do dziś ze śmiercią Milara pogodzić się nie może jego młodszy brat, Bruno. On marzył, żeby kiedyś zagrać z nim jednej drużynie, ale nigdy do tego nie doszło. Dzień przed katastrofą Claudio powiedział mu:

- Nigdy nie poddawaj się w dążeniu do realizacji swoich marzeń.

Bruno dostał szansę gry w Gremio Esportivo Brasil już po śmierci Milara. W debiucie wszedł z ławki rezerwowych i zdobył zwycięską bramkę w końcówce. Celebrując, podbiegł do trybun z koszulką swojego brata, aby uczcić jego pamięć. Nie zrobił jednak kariery w futbolu.

ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: zaskakujący rywal Mariusza Pudzianowskiego

Źródło artykułu: