Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Dlaczego w rodzinnym domu wszyscy mówią do pana Kacper?
Artur Szalpuk, siatkarz reprezentacji Polski i PGE Skry Bełchatów: Z informacji, które przekazali mi rodzice, miałem mieć na imię Kacper, ale ktoś z rodziny się wtrącił, że gdybym został jakimś prezesem albo inną ważną personą, to Artur Szalpuk będzie brzmiało lepiej niż Kacper Szalpuk. Nadano mi więc imiona Artur Kacper, ale w domu nazywano Kacprem. Dopiero w wieku sześciu lat dowiedziałem się, że naprawdę mam na imię Artur. Wcześniej byłem przekonany, że jestem Kacper. Wtedy powiedziałem, że do szkoły chcę być zapisany tylko jako Artur Szalpuk.
[b]
Na jakim pokoleniu siatkarzy się pan wychował?[/b]
Siatkarze byli wokół mnie od zawsze za sprawą ojca. Jak byłem mały, tata grał w Legii Warszawa i czasem zabierał mnie ze sobą na treningi. Pamiętam nawet taką dziurę w płocie, przez którą przechodziliśmy. Z kolegów taty z boiska pamiętam Mariusza Szyszkę czy Mariusza Sordyla, ale nie mogę powiedzieć, że to na ich grze się wychowałem. Kiedy byłem już starszy i sam trenowałem, olbrzymie wrażenie robili na mnie Brazylijczycy z Gibą, Dantem i Ricardo. Pierwszy turniej, który w miarę dobrze pamiętam, to MŚ 2006.
Wojciech Drzyzga mówi, że z jego synem Fabianem znacie się od piaskownicy.
Ostatnio w Bełchatowie poprosili mnie o zdjęcie z dzieciństwa. Poprosiłem mamę, żeby mi jakieś wysłała i dostałem od niej fotkę z moich pierwszych urodzin, na której byli właśnie Fabian i jego starszy brat Tomek. Znaliśmy się od małego, mam w głowie takie obrazki, że byłem u Fabiana na działce, bawiłem się z jego psem, ale to tak dawne czasy, że więcej wiem z opowieści, niż sam pamiętam. W późniejszych latach tych kontaktów między nami było jednak mniej, bo nasi ojcowie po karierze wybrali różne ścieżki. Pan Wojtek zaczął komentować mecze w telewizji, a mój tata nie zajmuje się niczym związanym z siatkówką.
W takim razie czym?
Handluje papami. Na wizytówce ma napisane dyrektor handlowy. Zajmuje się tym już od dłuższego czasu.
Pana tata był dobrym siatkarzem?
Ha! Na pewno zrobił coś, co mi się jeszcze nie udało - zdobył mistrzostwo Polski. Zdobył też pierwszy medal dla Jastrzębskiego Węgla i ostatnie złoto dla AZS-u Olsztyn. Trochę tych osiągnięć ma, ale w reprezentacji za dużo nie pograł. Najwięcej grał jako środkowy bloku, trochę na ataku i jeden sezon na przyjęciu. I właśnie jako przyjmujący zdobył mistrzostwo kraju. Różnie można oceniać jego karierę, ja na pana pytanie odpowiem: tak, był dobry.
Zaczął pan grać w siatkówkę za sprawą ojca?
Też. Zawsze ciągnęło mnie do sportu. Jak już mówiłem, tata zabierał mnie na treningi jako dzieciaka, mi się to podobało, później pojawiła się fascynacja innymi dyscyplinami. Zawsze jednak najbardziej ciągnęło mnie do siatkówki.
Ile miał pan lat, gdy zaczął pan trenować?
Dziesięć. Po pół roku treningów powiedziałem, że nie będę tego robił, bo z Białołęki na Nowolipki miałem godzinę drogi autobusem. Wróciłem po dwóch latach i wtedy już chwyciło. Nie powiem jednak co się stało, że chwyciło, bo zwyczajnie nie pamiętam.
A może zachwycił się pan postawą polskiej reprezentacji na mistrzostwach świata w 2006 roku i stwierdził pan, że chce grać tak samo?
Mogło tak być, miałem wtedy 11 lat i byłem w szóstej klasie podstawówki. Jak trwał mecz Polska - Rosja, nie poszedłem na pierwsze lekcje. Rodzice wyjątkowo mi pozwolili. Jednak kiedy było 2:0 w setach dla Rosji, postanowiłem iść na lekcje. Potem baaaardzo tego żałowałem. Dopiero na jednej z przerw ktoś mi powiedział, że wygraliśmy 3:2.
Jak na chłopaka, który stawia na karierę sportową, chodził pan do bardzo dobrego liceum. Warszawski Reytan to nie jest szkoła, do której łatwo się dostać.
Kiedy ja do niej szedłem, było to dziesiąte liceum w stolicy. Potem troszkę spadło, ale nie przeze mnie (śmiech). Pierwsze dwa lata były dla mnie bardzo wymagające. Trzeci rok jeszcze bardziej, bo zacząłem już grać w PlusLidze. Chyba tylko dzięki temu, że wcześniej dobrze się uczyłem, nauczyciele podchodzili do mnie łagodniej i pozwalali mi opuszczać niektóre zajęcia. Nie powiem, że dobrze się uczyłem, bo o wysokie oceny było ciężko. Trója z języka polskiego była sukcesem, nauczycielka matematyki - ja byłem na mat-fizie - też nas dociskała. Kiedy w trzeciej klasie zacząłem przez treningi opuszczać zajęcia, łączenie sportu z nauką było już trudne. Postawiłem postawić na siatkówkę i zrezygnować z rozszerzonej matury z matematyki. Gdybym tego nie zrobił, nauczycielka pewnie i tak nie dopuściłaby do egzaminu.
Ma pan ścisły umysł?
Miałem, teraz już dużo pozapominałem. Na pewno wolałem matematykę, fizykę czy chemię od polskiego i historii. Inwokację z "Pana Tadeusza" znałem jednak na pamięć, bardzo podobał mi się też "Potop". Kiedy jako juniorzy jeździliśmy na mecze, koledzy oglądali jakieś filmiki w internecie, a ja siedziałem z tą książką i czytałem ją, bo mi się po prostu podobała.
Trafiłem na informację, że miał pan spektakularny wynik matury - 97 procent.
96, z matmy, z podstawy. To nic specjalnego moja klasa z rozszerzonej miała średnią powyżej 90 procent. Na tamte czasy podstawowa matura z matematyki wydawała mi się prosta. Dopiero rozszerzona była "hardkorem".
Ma pan czasem matematyczne podejście do tego, co dzieje się na boisku? Analizuje pan, ile razy ktoś idzie blokować lewe skrzydło, albo jak często uderza po prostej?
Nie wiązałbym tego z matematyką. To się nazywa taktyka. Po prostu muszę wiedzieć takie rzeczy. Nie wydaje mi się, żeby matematyka pomagała mi w grze w siatkówkę.
Na chwilę wróćmy jeszcze do lat szkoły podstawowej. Słyszałem historię, że kiedyś na przerwie zadzwonił pan do Pawła Papkego, żeby poskarżyć się na złe nauczanie siatkówki na lekcji wychowania fizycznego.
O! Super, że pan o tym wspomina. Nieprawda! Nie wiem, kto to wymyślił, ale nie było takiej sytuacji. A przynajmniej ja niczego takiego nie pamiętam. Dementuję. Potwierdzam natomiast, że za sprawą taty od dawien dawna znam wielu znanych siatkarzy, na przykład Roberta Prygla czy Jakuba Bednaruka.
Niektórzy z nich byli dla pana wujkami?
Byli, tak się do nich zwracałem. Później jak już zacząłem trenować i ich spotykałem, prosili mnie, żebym nie mówił do nich per wujku, bo wtedy przy moich kolegach czuliby się niezręcznie. Nie chcieli też, żebym nazywał ich panami trenerami, więc zwracałem się do nich po imieniu.
Pana pierwszym dużym klubem była warszawska Politechnika, prowadzona przez wspomnianego Jakuba Bednaruka. On powiedział kiedyś, że czasami miał ochotę skręcić panu kark za niektóre zachowania. Na przykład za to, jak denerwował się pan po nieudanych zagraniach i obrażałeś na cały świat.
Ja też czasem miałem ochotę skręcić Kubie kark. Na przykład za jego różne śmieszne teksty, które śmieszne były tylko według niego (śmiech). Domyślam się, że się na mnie złościł, ale też swoją szyderą i sposobem bycia szybko wybił mi z głowy różne juniorskie zachowania. Po prostu niektórych rzeczy nie opłacało się robić, bo narażałeś się na śmieszność. Cieszę się, że na niego trafiłem. On wkurzał się na mnie, ja na niego, ale z perspektywy kilku lat mogę powiedzieć, że Kuba bardzo mi pomógł w tym, żeby wejść do ligi, do dorosłej siatkówki i żebym umiał się odpowiednio zachowywać.
Bywało tak, że mówił pan sobie: "Mam dość, dziś już nie będę odbijał tej cholernej piłki?".
O czymś takim absolutnie nie ma mowy. Raczej mówiłem coś pod nosem albo w zaciszu domowym. Najczęściej kończyło się na rozmowie z dziewczyną. Mówiłem jej "ale ten gość mnie wkurza, mam go dość, nie chcę już z nim trenować". Jednak następnego dnia przychodziłem na trening i dalej z nim pracowałem.
Z Politechniki odszedł pan po dwóch sezonach, w 2015 roku. Potem miał pan szczęście do byłych selekcjonerów. Najpierw w Radomiu był Raul Lozano, potem w Gdańsku Andrea Anastasi. Lozano rzeczywiście jest takim tyranem?
Nie, Andrea też nie. Może w kadrze było tak, że wprowadzali swoje porządki, ale ja poznałem ich jako bardzo sympatycznych ludzi. Nie zajeżdżali zawodników. Pracowało się u nich ciężko, ale rozsądnie. Faktem jest, że w obu przypadkach trafiłem do bardzo dobrych szkoleniowców.
Co najlepszego zabrał pan od tych szkoleniowców?
Od Andrei na pewno dużo pewności siebie, pierwszy raz spotkałem trenera, który tak bardzo pomógłby mi ją zbudować. Raul chyba też taki był, ale on nie mówił po angielsku i nie rozmawiałem z nim za dużo, a przez tłumacza to nie to samo. Lozano dał mi duży kredyt zaufania, czasami nie zdejmował mnie z boiska nawet wtedy, kiedy powinien. Z Andreą wciąż mamy świetny kontakt. Po Memoriale Wagnera wysłał mi wiadomość z gratulacjami. Rozmawialiśmy też przy okazji towarzyskich spotkań z Belgią w Szczecinie. Wiem, że Anastasi interesuje się, jak radzą sobie jego byli zawodnicy. Bardzo go lubię zarówno jako człowieka, jak i jako trenera.
Kiedy podpisał pan kontrakt w klubie z Gdańska, prowadzonym przez Anastasiego, a potem wycofał się wasz główny sponsor, nie bał się pan, że napytał sobie biedy?
Bałem się. Miałem już nawet dogadane inne kluby i trenowałem właściwie tylko po to, żeby przygotować się do sezonu w innej drużynie. Myślałem, że w Gdańsku nic z tego nie będzie, a bardzo bym tego żałował. Raczej zostałbym wtedy w Polsce. Miałem też propozycje z zagranicy, ale nie chciałem wyjeżdżać.
Zbudowało was to, że tylu ludzi włączyło się w ratowanie siatkówki w Gdańsku?
To było bardzo miłe. Mieliśmy na koszulkach mnóstwo nazwisk ludzi, którzy pomogli, były wśród nich też nazwiska innych siatkarzy. Pomogli Wojtek Żaliński, Karol Kłos. Czy nas to zbudowało? Mam wrażenie, że lubimy dopisywać takie historie, bo to fanie brzmi - mieliśmy duże trudności, pomogli nam ludzie i osiągnęliśmy sukces. Myślę jednak, że i bez tych problemów wynik w sezonie byłby taki sam.
Przeczytał pan wszystkie nazwiska, jakie miał pan nadrukowane na koszulce?
Nie, było ich za dużo. Za to kibice często podchodzili do nas i szukali swoich nazwisk. Cieszyli się, kiedy udało im się je znaleźć. Wciąż mam w domu taką koszulkę. Może powinienem się jej dokładnie przyjrzeć? Mówiłem to już kilka razy, ale powiem jeszcze raz: dziękujemy wszystkim, którzy nam wtedy pomogli.
Dlaczego teraz zdecydował się pan opuścić Gdańsk? Anastasi bardzo sobie chwali to miejsce, nie zamierza się stamtąd ruszać.
Siatkówka to nasza praca. A w pracy czasem bywa tak, że z różnych względów trzeba zmienić miejsce, w którym się ją wykonuje. Gdyby decydowała tylko osoba trenera albo miasto, na pewno zostałbym w Trójmieście. Ale o tym, że przeniosłem się do Bełchatowa, zadecydowały inne względy.
Na przykład lepsza oferta?
Finansowo i sportowo było wiele innych lepszych ofert, niż ta z Gdańska.
Co do byłych selekcjonerów, to był jeszcze Stephane Antiga. Nie pojechał pan na mistrzostwa świata juniorów, bo Francuz włączył pana do kadry na Puchar Świata, w którym nie dał panu pograć. Potem, tuż przed turniejem olimpijskim w Rio de Janeiro, Antiga niespodziewanie stwierdził, że lepszy od pana jest Bartosz Bednorz i igrzyska panu przepadły.
Niemiłe uczucie. Stephane mi to wytłumaczył, ale nie wiem, czy jego tłumaczenie było całkowicie szczere. Już tydzień przed zakomunikowaniem mi tej decyzji zacząłem się jej spodziewać. Wreszcie Antiga powiedział mi o niej przed jednym z meczów, a potem wpuszczał mnie w tym spotkaniu na boisko. Byłem wtedy trochę rozbity, nie myślałem za bardzo o siatkówce. Myślę, że to najmniej przyjemny moment w moim siatkarskim życiu. Wciąż trochę żałuję, że nie pojechałem do Rio. Nigdy tego do tej pory nie mówiłem, ale wydaje mi się, że zasłużyłem na te igrzyska i powinienem na nie pojechać.
Długo się pan potem zbierał?
Nie. Od razu zostałem wysłany do kadry juniorskiej na eliminacje mistrzostw świata do lat 23. Zadzwonił do mnie Wojtek Serafin i powiedział, że do mnie należy decyzja, czy przyjadę czy nie. Oczywiście postanowiłem się tam stawić, dobrze przepracowałem ten okres i dzięki temu mogłem w lepszej formie przyjechać do klubu. Z czymś takim jest jak z porażką - nie ma jej co rozpamiętywać. Pominięcie w kadrze na igrzyska bolało strasznie, ale szybko przeszedłem nad tym do porządku dziennego.
Na jednych igrzyskach już jednak pan był.
Tak! Na Igrzyskach Europejskich w Baku. Czytałem nawet ślubowanie przed naszym wyjazdem. Jak ja się wtedy stresowałem! Jak wychodzę przed ludzi i mam coś powiedzieć, cały się trzęsę. Wybrali mnie to odczytania przysięgi dlatego, że komitet kojarzył mnie z wcześniejszych na młodzieżowych igrzysk europejskich. Sam turniej bardzo fajny. Szkoda, że nie udało się zdobyć medalu. W półfinale prowadziliśmy z Bułgarią 9:7 w tie-breaku, przegraliśmy 13:15. A w meczu o trzecie miejsce ulegliśmy Rosji w bardzo silnym składzie. Podium nie było, ale całą imprezę wspominam bardzo miło.
W Baku był pan podstawowym przyjmującym razem ze swoim siatkarskim bliźniakiem - Aleksandrem Śliwką. To dla pana ktoś wyjątkowo ważny?
Bliźniak z innej matki (śmiech). Tylko inne włosy, inna twarz, inna data urodzin, choć rok ten sam. Znamy się bardzo dobrze, czasem gramy razem, czasem przeciwko sobie. Znamy swoje rodziny, dziewczyny, często spotykamy się razem w większym gronie. Lubimy ze sobą rozmawiać. To nie jest mój kolega z pracy, a naprawdę bliski przyjaciel.
Jednym z pana bliższych kolegów w kadrze jest chyba także Piotr Nowakowski?
Tak, choć "Piter" pewnie zaraz powie, że to nieprawda i że wcale się nie lubimy. Zanim zostaliśmy klubowymi kolegami, wydawał mi się raczej niedostępny, zamknięty w sobie. W życiu bym się nie spodziewał, że jest tak świetnym gościem. W Trójmieście mieszkaliśmy blisko siebie i poznaliśmy się lepiej. Naprawdę porządny facet, z fajnym ciętym żartem.
Dochodzą nas słuchy, że w reprezentacji mamy różne grupy - między innymi karcianą, filmową i komputerową. Do której pan należy?
Na pewno nie do komputerowej. Gry lubię, mam konsolę i grałem trochę w FIFĘ, ale już nie będę tego robił. Wkładałem w to za dużo emocji. Kim grałem? Zwykle Realem Madryt, któremu kibicuję od czasów Zinedine'a Zidane'a i Roberto Carlosa. W tej chwili jestem w grupie filmowej. Oglądam sporo seriali, widziałem wszystkie odcinki "Stranger Things", "Dark", "Peaky Blinders", teraz na warsztacie mam pierwszy sezon "True Detective". Lubię "Gwiezdne Wojny", zwłaszcza "Zemstę Sithów" i "Przebudzenie Mocy", Harry'ego Pottera, "Władcę Pierścieni", "Grę o Tron". Najbardziej Harry'ego Pottera, wszystkie książki z tej serii mam przeczytane, a wszystkie filmy obejrzane.
Z Hogwartu wróćmy jeszcze na chwilę do świata bez magii. To pana pierwsze siatkarskie mistrzostwa świata. Ranga turnieju, jego stawka, robi na panu wrażenie?
Czy ja wiem? Nie powiedziałbym. W kadrze jestem już czwarty rok, od dłuższego czasu trenuję w niej ze znakomitymi zawodnikami i już nie stoję przed kimś z rozdziawioną buzią mówiąc "wow".
A zatem jest już pan starym wyjadaczem?
Tak bym jednak siebie nie nazwał.
Jak się pan czuje, kiedy stoi pan na boisku obok Michała Kubiaka? Lepiej, pewniej, niż mając u boku mniej doświadczonego gracza?
Nie powiem, że lepiej. Czuję się po prostu pewnie. Tak samo jak wtedy, kiedy moim partnerem w przyjęciu jest Bartek Kwolek czy Olek Śliwka. Ujmę to tak: kiedy gram ze "Śliwą" i z "Kwolem" moja pewność jest wysoka, a u boku "Kubiego" bardzo wysoka.
Rozmawialiśmy wcześniej o Jakubie Bednaruku i mówił pan, że to nietypowy trener, ale Vital Heynen jest chyba znacznie bardziej nietypowy?
Myślę, że tak. Kuba dużo pisze w mediach społecznościowych, lubi kontakt z mediami, ale Vital lubi go chyba dwa razy bardziej.
Heynen jest znany z bardzo różnorodnych ćwiczeń. Które z nich zaskoczyło pana najbardziej?
Kiedy uczył nas kiwać lewą ręką, a leworęcznego Olka Śliwkę prawą. Tylko że Olek bardzo dobrze gra prawą ręką, a moja lewa służy tylko do prostych odbić. Na pewno cieszyłbym się, gdybym zdobył punkt po kiwce lewą dłonią, ale myślę, że w warunkach meczowych to się nie wydarzy. Inne przykłady? Już tu w Warnie na jednej z rozgrzewek odbijaliśmy piłki wózkami sklepowymi. To wprowadzenie elementu rywalizacji. Nieskromnie powiem, że młodzi wyraźnie wygrali z tymi starszymi.
No dobrze, to by było chyba wszystko.
Już? Myślałem, że będą jakieś kontrowersyjne pytania. Na przykład o piłkę nożną (śmiech).
To co z tą piłką?
Nie oglądam piłki. Tylko polską reprezentację.
A inne sporty?
Koszykówkę, bardzo lubię NBA. Po nocach jednak nie siedzę i nie oglądam meczów, bo i tak zasypiam na reklamach. Czasów, gdy rządzili tam Michael Jordan i Chicago Bulls pamiętać nie mogę, ale tata opowiadał mi o erze "Hej, hej, tu NBA". Jako dzieciak miałem czapkę "Byków", a w pokoju mały kosz. Moim ulubionym graczem jest LeBron James, szczególnie po tym, jak wrócił z Miami do Cleveland i wygrał finały, w których Cavsi przegrywali 1-3. Stephen Curry też jest niesamowity, ale ja kibicuję LeBronowi.
A z siatkarzy kto jest niesamowity?
Ha, ha! Nie powiem.
ZOBACZ WIDEO MŚ 2018. Skromny bohater Kochanowski. "Wszyscy tłuczemy z zagrywki"
Oglądaj siatkówkę mężczyzn w Pilocie WP (link sponsorowany)
"A może zachwycił się pan postawą polskiej reprezentacji na mistrzostwach świata w 2006 roku i stwierdziłeś, że chce grać ta Czytaj całość