Najszęśliwszy dzień w karierze - rozmowa w dwóch aktach ze Zbigniewem Bartmanem

Zbigniew Bartman rozmowę z portalem SportoweFakty.pl rozpoczął w hali Arena, a skończył w sali konferencyjnej stołecznego hotelu Hilton, gdzie uhonorowany został statuetką Plusa dla najlepszego debiutanta roku. - To najlepszy dzień w mojej krótkiej karierze - powiedział nie wszędzie uwielbiany "Zibi". Zdradził też, że jego największym marzeniem jest zdobycie dla Polski złotego medalu na olimpiadzie w Londynie.

Akt I. "Zibi" - mistrz wbijania gwoździ

Wojciech Potocki: Pana drużyna przegrała Mecz Gwiazd, ale nagroda "Gwoździa" chyba trochę osłodziła porażkę. Kiedy rozmawialiśmy ostatnio mówił pan, że na początku przygody z siatkówką, tata wynajmował prywatnie halę i tam "męczył" pana okrutnie.

Zbigniew Bartman: Z tymi męczarniami to nieprawda, ale rzeczywiście, tacie bardzo dużo zawdzięczam i halę też wynajmował (śmiech).

To wtedy nauczył się pan wbijać te gwoździe?

- Pewnie tak. Dla młodych zawodników, którzy dopiero wchodzą w siatkarski świat, to rewelacyjna zabawa. Mnie też takie efektowne ataki sprawiały dużo przyjemności. Pod koniec treningu, kiedy już wszystko, co było zaplanowane zrealizowaliśmy, było właśnie to oczekiwane wbijanie gwoździ. Taka nagroda za dobrą pracę.

Słynie pan także z innego elementu gry, dzisiaj jednak pan go nie używał. Chodzi mi o atomową zagrywkę. Nie ryzykowaliście wprowadzając piłkę do gry zza linii końcowej.

- Racja. Tych mocnych zagrywek było zdecydowanie za mało. Dlatego rywale spokojnie przyjmowali piłkę i mogli ją później rozgrywać jak chcieli. Myślę jednak, że tu nie chodziło o zwycięstwo, ale o dobrą zabawę. A bawiliśmy się naprawdę świetnie.

Na pewno? Nawet gdy przegrywa się 0:3?

- Cóż, przeciwnicy podeszli do tego meczu bardzo "zawodowo", a my chyba bardziej nastawiliśmy się zabawę i zaprezentowanie publiczności ładnych akcji. Muszę zresztą przyznać, że kibice bardzo żywiołowo reagowali na to co się dzieje. Jednym słowem - byli wspaniali. Ja uważam, że najważniejsza była jednak popularyzacja siatkówki, tak by stała się w Polsce sportem numer jeden.

Stołeczna publiczność kilka tygodni temu, podczas waszego meczu z Politechniką, potraktowała pana zupełnie inaczej.

- Nie chcę już do tego wracać, ale sądzę, że każdy ma prawo do własnego zdania i wyrażania opinii. Wiadomo, jedni mówią głośno co myślą, inni nie. Mam nadzieję, że przyjdzie jeszcze taki czas, kiedy warszawska publiczność mnie polubi.

Po drugiej stronie siatki, na ławce trenerskiej, siedział przyszły trener reprezentacji. Nie myślał pan o tym, żeby mu się pokazać?

- Być może tak, ale dużo większe znaczenie ma to, co pokazuję na meczach ligowych, bo to one są prawdziwym miernikiem naszego potencjału i formy. "Mecz Gwiazd" ma zupełnie inny cel.

Zabawa się skończyła i trzeba się zabrać do roboty. Nie idzie wam ostatnio najlepiej.

- Dlaczego? Przecież jedyny mecz jaki ostatnio przegraliśmy to ten z Politechniką. Wygraliśmy za trzy punkty z Treflem i urwaliśmy punk mistrzowi Polski, więc trudno mówić, że mamy jakieś kłopoty. Jeśli policzymy punkty to się okaże, że w rundzie rewanżowej zdobyliśmy ich więcej niż w pierwszej.

Zanim jednak zagracie kolejny ligowy mecz, czeka was jeszcze trudniejsza potyczka.

- Zgadza się, w środę gramy, kto wie czy nie najważniejszy mecz w Lidze Mistrzów. Jeśli wygramy z Fenerbahce Stambuł, to bez względu na inne wyniki zajmiemy drugie miejsce w grupie. A to daje awans do kolejnej rundy.

Akt II. Zbigniew - debiutant roku

Przed chwilą dostał pan siatkarskiego Plusa, dla debiutanta roku. Naprawdę czuje się pan debiutantem?

- Raczej nie. Na poważnie w siatkówkę gram już piąty sezon, więc trudno mówić o debiucie. Mam jednak wrażenie, że chodziło o debiut w reprezentacji i chociaż nie był on zbyt udany, bo przegraliśmy z Egiptem 2:3, to jednak dla mnie bardzo ważny. Przy okazji chciałbym też gorąco podziękować kibicom, bo to dzięki ich głosom odbierałem dzisiaj statuetkę. To jest chyba najlepszy dzień w mojej krótkiej karierze. Najpierw gwoździe, teraz kolejny dowód uznania. Ogromnie się cieszę.

Na scenie zadedykował pan tę nagrodę rodzicom…

- Bo im zawdzięczam najwięcej. Zawsze mnie wspierali i dopingowali, a tata po prostu nauczył mnie tej gry.

Dzisiejszy mecz w Arenie był dla pana trochę symboliczny. Kilkadziesiąt metrów dalej, w ursynowskim Metrze, rozpoczynał pan karierę.

- Bardzo dobrze pamiętam tamte czasy, bo przecież nie było to aż tak dawno. Później był MOS Wola, Włochy, Turcja… Ciągle musiałem dokonywać wyborów.

Niektórzy nawet mówili, że Bartman chyba "zwariował", bo zaczynać seniorską karierę we Włoszech to czyste szaleństwo.

- Ja doskonale wiedziałem co robię. Czasami w życiu bywa tak, że do celu trzeba dążyć wbrew niektórym "podpowiadaczom", pod prąd. Mnie się na razie udaje i to jest najważniejsze.

Czuje się pan już żelaznym reprezentantem? Są tacy, którzy twierdzą, że Bartman poprowadzi reprezentację na mistrzostwach świata 2014 roku, tak jak poprowadził drużynę kadetów do złotego medalu mistrzostw Europy w 2005 roku.

- Z tamtej złotej drużyny coraz więcej chłopaków pokazuje się w lidze. Adrian Stańczak, Baretek Kurek, Bartek Janeczek, Kuba Jarosz, a przecież są już młodsi, jak na przykład Piotrek Nowakowski. Trudno jednak powiedzieć co będzie za pięć lat. Są przecież jeszcze doskonali, starsi zawodnicy. A jeśli chodzi o dzisiejszą kadrę, to wcale nie jestem etatowym reprezentantem. Przyznaję jednak, że czuję się w niej bardzo dobrze.

Mówił pan o celach, które sobie wyznacza. Proszę na koniec powiedzieć o czym marzy debiutant 2008 roku.

- Olimpiada w Londynie odbędzie się w 2012 roku, a ja będę wtedy miał 25 lat. Chciałbym tam zagrać i wywalczyć dla Polski złoty medal. Drugie marzenie to zagrać na mistrzostwach świata w naszym kraju i pokazać się z jak najlepszej strony.

Komentarze (0)