Tuż po ostatniej akcji finałowego spotkania PlusLigi pań zawładnął mną dziwny stupor, jakiego doświadcza każdy świadek zupełnie niespodziewanego, właściwie nierealnego wydarzenia. Kibicowałem sopociankom we wtorkowym spotkaniu i życzyłem im jak najlepiej, ale... Jak to? Dlaczego? W jaki sposób? Czemu to właśnie one, a nie siatkarki z Muszyny? Przecież zawodniczki Bogdana Serwińskiego miały wszystko, co potrzeba, by sięgnąć po mistrzostwo: spokojną przeprawę przez półfinały, długi okres przygotowań do meczów o złoto, niezły skład, przyzwoite zmienniczki, doświadczenie w spotkaniach o wysoką stawkę, wypłaty otrzymywane na czas... Bez wątpienia zawodniczki Atomu Trefla Sopot były lepsze od swoich rywalek w trzech spotkaniach i to im należał się upragniony tytuł najlepszego zespołu w rozgrywkach, ale jednocześnie trudno nie oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z najdziwaczniejszym mistrzem kraju, jaki zdarzył się PlusLidze Kobiet w tym wieku.
Nonsensem byłoby wymieniać punkt po punkcie wszystkie ekonomiczne i personalne problemy, z jakimi borykał się klub z Sopotu w tym sezonie; przecież wszyscy czytaliśmy o nich z uwagą i rosnącym niedowierzaniem, jak profesjonalny klub może dopuszczać do takich sytuacji. Dość wspomnieć, że siatkarki najlepszej drużyny w kraju wciąż czekają na resztę należnych ich pensji i mimo doniesień o poprawiającej się kondycji finansowej klubu mogą się ich nie doczekać. Zawodniczki nieraz w trakcie sezonu wspominały o fatalnej komunikacji z włodarzami Atomu, którzy w rozmowach na temat przyszłości zespołu nie potrafili zdobyć się na więcej niż mgliste obietnice i zapewnienia. Nie brakowało łez, chwil zwątpienia i trudnych rozmów z mediami. Część z Atomówek miała odwagę protestować przeciwko niepoważnemu traktowaniu, odmawiając gry w ligowych spotkaniach, część bez żalu pożegnała się z niespełniającym oczekiwań pracodawcą. Tym zaś siatkarkom, które zostały w klubie, przyszło walczyć o uratowanie dobrego imienia marki Atom Trefl Sopot. Jak mogliśmy się niedawno przekonać, walka okazała się zwycięska.
Złośliwi mogliby stwierdzić, że oto odkryto nową metodę na mistrzostwo Polski: maksymalne udręczenie zawodniczek, które paradoksalnie wyzwoli w nich niespotykanie pokłady sił i chęci wygranej. Choć powyższe zdanie pasuje raczej do antologii cynicznego dowcipu niż analizy poczynań zespołu, kto wie, czy nie tkwi w nim ziarno prawdy. W trakcie sezonu skład wicemistrzyń Polski zmniejszył się (z wiadomych powodów) z 15 do 12 zawodniczek, co chyba pomogło w rozładowaniu nerwowej atmosfery w szatni. Trudno przecież oczekiwać braku wewnętrznych konfliktów w zespole, w którym utytułowane reprezentantki kraju, niepozbawione ambicji i chęci do gry, są z konieczności odsyłane na trybuny. Pozbycie się Neriman Ozsoy, Doroty Świeniewicz i Amaranty Fernandez sprawiło, że drużynie była potrzebna jak tlen każda z dostępnych siatkarek. Zawodniczki dzięki temu poczuły, że stanowią kolektyw, w którym ważny jest nawet najmniejszy element.
Według mnie nagłe przebudzenie się sopockiego kolosa na glinianych nogach nastąpiło w pamiętnym meczu 1/8 Ligi Mistrzyń z Rabitą Baku, wygranym przez polski zespół 3:1. Nagle okazało się, że przeciętnie spisujące się Atomówki, które parę dni wcześniej poległy w starciu o Puchar Polski z dąbrowskim MKS-em, stać na momenty sportowego geniuszu, które mogą zaowocować niezapomnianymi wiktoriami. Co prawda sopocianki nie powtórzyły tak dobrej gry w rewanżowym spotkaniu, ale reszta sezonu należała już do nich. Probierzem umiejętności i wytrwałości zawodniczek ubierających biało-niebiesko-zielone trykoty była półfinałowa rywalizacja z rewelacją sezonu, wspomnianym już Tauronem MKS Dąbrowa Górnicza. Podopieczne Waldemara Kawki dwukrotnie miały okazję na awans do finału ligi, ale ich rywalki w dramatycznie trudnych sytuacjach wznosiły się na absolutne wyżyny swoich możliwości i zasłużenie awansowały do serii spotkań o mistrzostwo kraju. Małgorzata Kożuch wespół z Megan Hodge bywały nie do zatrzymania w decydujących akcjach, Alisha Glass, która rundy zasadniczej ligi nie mogła zaliczyć do udanych, wprawiała w zachwyt swoją postawą na parkiecie, zaś skuteczność sopockiej defensywy skłaniała do owacji na stojąco. Drużyna, której jeszcze miesiąc wcześniej wróżono rychły rozpad, jaśniała pełnym blaskiem aż do ostatniego meczu finałowego.
Na wzmiankę zasługuje jeszcze jedna osoba związana z aktualnym mistrzem Polski: Alessandro Chiappini. Nagłe zmiany w klubie nie ominęły i jego sztabu trenerskiego, ale włoski szkoleniowiec okazał się profesjonalistą godnym naśladowania. Ustawicznie powtarzał na konferencjach prasowych, że zamiast przejmować się przyszłością Atomu, skupia się tylko i wyłącznie na kolejnych meczach. Najwyraźniej udało mu się wdrożyć tę samą praktykę w swojej ekipie, która mimo przeciwności losu nie straciła wiary w sens swojej pracy. Włoch wyciągał wnioski z każdego spotkania, uczył się na błędach i po porażce w Pucharze Polski rozpracował bezbłędnie rywala z Dąbrowy Górniczej, dzięki czemu to jego zespół zagrał z Muszynianką w finale. Konkretny i rzeczowy na "czasach", spokojny i pełen pozytywnej energii w czasie największych zawirowań w klubie: taka postawa powinna wzbudzać szczery podziw.
Tak wspaniała historia powinna kończyć się optymistyczną, wlewającą nadzieję w serca puentą. Niestety, tym razem jej zabraknie; większość siatkarek mistrzowskiego składu prędzej czy później opuści szeregi Atomu, ale zarząd klubu z pewnością długo o nich nie zapomni... Głównie za sprawą procesów, jakie te zamierzają wytoczyć swojemu chlebodawcy. Najprawdopodobniej ze swoją posadą pożegna się także Chiappini, ponieważ według zapowiedzi właściciela klubu, Kazimierza Wierzbickiego, w przyszłym sezonie Trefl Sopot oprze się na zawodniczkach i szkoleniowcach z regionu. Wygląda więc na to, że piękny sen o potędze powoli dobiega końca, a kibice gromadzący się w hali Ergo Arena nie będą prędko świadkami kolejnego fetowania sukcesu.
Cóż, nie zawsze można liczyć na cud. Choć te się zdarzają.
Michał Kaczmarczyk
Michał Kaczmarczyk: Cud mniemany, czyli sopocianki w glorii i chwale
Pewna reklama głosiła, że cuda się zdarzają, ale nie warto na nie liczyć. Sopockie Atomówki wzięły sobie do serca te słowa i ciężką pracą oraz wiarą w sukces pomogły spełnić się cudowi, jakim było bez wątpienia zdobycie tytułu mistrzowskiego w tak feralnym dla nadmorskiego klubu sezonie.
Źródło artykułu: