Powrót syna marnotrawnego, czyli kadrowych przygód kilka Łukasza Żygadły

Wieczny zmiennik bez ambicji czy pokornie pracujący i oczekujący na należne miejsce w szóstce? Banita czy słusznie poirytowany nieadekwatnym do roli w zespole treningiem? Tak sprzecznie opinie od lat krążą o Łukaszu Żygadle. Skutecznie podsycił je zatarg z Danielem Castellanim, na który po roku można spojrzeć z nieco innej perspektywy - siatkarz wypłynął bowiem na szerokie reprezentacyjne wody.

W tym artykule dowiesz się o:

W 2005 roku został pierwszym rozgrywającym z potrzeby chwili. W 2011 roku sytuacja właściwie się powtórzyła, bo gdy po odpoczynku od kadry do składu powrócił Paweł Zagumny, znów miał być tym drugim. Kiedy jednak pojawił się w podstawowym składzie na mecz ze Stanami Zjednoczonymi w Pucharze Świata, wiele osób miało zagwozdkę, czy to aby na pewno dobry ruch Andrei Anastasiego. Przebieg pojedynku i nagroda dla najbardziej imponującego zawodnika mówią jednak same za siebie: już nie tylko "Guma" jest numero uno pierwszej szóstki reprezentacji Polski.

Chopak z przyszłością

Historia Łukasza Żygadły rozpoczęła się w Sulechowie, gdzie w wieku 11 lat w miejscowym Orionie postawił pierwsze kroki w profesjonalnej siatkówce. Te najpoważniejsze zaczął robić w częstochowskim AZS-ie, w którego szeregach zyskał miano "ucznia Stelmacha" - wspólna gra z doświadczonym rozgrywającym pozwoliła kształtować umiejętności młodego zawodnika i uczyć się m.in. rasowych kiwek. Na powołanie do seniorskiej reprezentacji narodowej Żygadło nie musiał długo czekać, bo w 2001 roku otrzymał je od Ryszarda Boska. Czas na grę w kadrze długo jednak nie nadchodził: siatkarz mecze oglądał albo sprzed telewizora, albo z trybun, albo w najlepszym wypadku z kwadratu rezerwowych. Na boisku spędzał niewiele czasu, a kolejni trenerzy powtarzali za Boskiem: Do Łukasza należeć będzie przyszłość...

Podczas memoriału Wagnera w 2004 roku Łukasz Żygadło trafił do reprezentacji Polski B i omal nie doprowadził jej do zwycięstwa nad Polską A. Tą samą, z którą chciał jechać do Aten, a znów oglądał w telewizji. Zmiana trenera, która nastąpiła po nieudanym turnieju olimpijskim, zrodziła kolejne nadzieje. Nieco osłabił je brak powołania na Ligę Światową, ale Żygadło nie podejrzewał, że za sprawą Raula Lozano tak szybko trafi do szóstki. Zaczęło się od dyscyplinarnego odsunięcia od zespołu Andrzeja Stelmacha, po którym sulechowianin wskoczył do składu jako dubler Pawła Zagumnego. W ostatniej fazie przygotowań do mistrzostw Europy 2005 wypadł i "Guma", który nabawił się kontuzji. Łukasz Żygadło został więc pierwszym rozgrywającym reprezentacji. Na razie tylko na jedną, ale jakże ważną, imprezę, która już na stałe otworzyła mu drzwi do kadry. Choć jeszcze długo miał być tym drugim...

ME 2007. Pewne miejsce w kadrze Łukasz Żygadło otrzymał dopiero od trenera Lozano

Cierpliwość swoje granice ma

W 2008 roku Żygadło rozpoczął przygodę z Itasem Diatec Trentino. Tak jak w reprezentacji, tak i tam obsadzono go w roli rezerwowego - najpierw miał okazję współpracować ze swoim siatkarskim idolem Nikolą Grbiciem, potem został zmiennikiem Brazylijczyka Raphaela. Polak pokornie przyjmował swoje miejsce w składzie, ale nie poddawał się. - Nigdy nie uznałem, że jestem tym drugim. We mnie jest cały czas chęć, by być pierwszym, więcej grać. Nie wolno przyjąć do wiadomości, że jest się rezerwowym, bo wtedy faktycznie jest się skazanym na taką rolę - mówił. I po udanym sezonie ligowym, zwieńczonym złotem Ligi Mistrzów i nagrodą dla najlepszego rozgrywającego turnieju finałowego, podczas gdy Zagumny regenerował siły w czasie sezonu reprezentacyjnego, cierpliwość Żygadły została wystawiona na ciężką próbę. Granicę przekroczyła 3 lipca 2010 roku w przedmeczowym studiu Polsatu Sport, po którym rozpętała się prawdziwa wojna. Łukasz Żygadło postanowił zawiesić swoje występy w biało-czerwonych barwach, uzasadniając ten ruch w oświadczeniu, w którym pisał, że nie widzi siebie w roli osoby podpierającej ściany i czekającej w niepewności na ruch Daniela Castellaniego. - Reprezentacja Polski jest dla mnie bardzo ważna. Nigdy się nie obijałem, zawsze stawiałem się na wezwanie trenerów kadry, choć zwykle byłem tylko zmiennikiem. Jestem jednak profesjonalistą, muszę normalnie trenować i wiedzieć, czego się ode mnie wymaga. Dwie rozmowy z selekcjonerem nie przyniosły efektu, dlatego najlepszym wyjściem jest rozstanie. Dla wszystkich stron - uzasadniał. Zdecydowanie łagodniej niż jego imiennik Łukasz Kadziewicz, który mówił, że dla niego rozmowa na temat reprezentacji nie ma najmniejszego sensu do momentu, do którego z kadrą pracować będą Daniel Castellani i Krzysztof Stelmach, choć podobnie tłumaczył to znajomością swojej wartości i użyteczności dla zespołu. Coś było na rzeczy?

Z kolejnej bitwy w tej wojence mogłoby wynikać, że niekoniecznie. Tuż po wyznaniach Żygadły zaczęła się bowiem swoista bitwa na oświadczenia, bo swoje zaraz wydali koledzy z kadry, którzy lojalni wobec szkoleniowca, stanęli w obronie Castellaniego. Rozstanie odbyło się w - nie ukrywajmy - niezbyt eleganckich okolicznościach, a dla Żygadły drzwi do kadry zamknęły się z hukiem. I otworzyć się raczej nie mogły dopóty, dopóki trenerem był Argentyńczyk.

Jak Feniks z popiołów?

Impas, na szczęście dla rozgrywającego, nie trwał długo, choć "aż" do zmiany na stanowisku szkoleniowca. Wybór Andrei Anastasiego z powrotem uchylił drzwi siatkarzowi Itasu Diatec Trentino. Co prawda, po perturbacjach z 2010 roku miał przed sobą niezwykle trudne zadanie: musiał udowodnić, że nie tylko nadaje się do reprezentowania barw narodowych na najwyższym poziomie, ale przede wszystkim potrafi znaleźć wspólny język z kolegami, którzy w sporze między nim a trenerem Castellanim murem stanęli po stronie szkoleniowca. Swoją postawą i pełnym zaangażowaniem Żygadło nie tylko zbił kontrargumenty, ale i wykorzystał daną mu szansę, prowadząc reprezentację Polski najpierw do brązowego medalu Ligi Światowej, potem do brązu mistrzostw Europy. Z każdym meczem udowadniał, że i on doskonale radzi sobie ze skutecznym i pewnym rozdzielaniem piłek swoim nomen omen mniej doświadczonym i młodszym kolegom. Pewności gry nigdy nie można mu było odmówić, a to właśnie dzięki niej maksymalnie spożytkował potencjał drużyny, potwierdzając swoją przydatność dla zespołu - zwłaszcza w ostatnim meczu europejskiego czempionatu.

Jako pierwszy rozgrywający Żygadło poprowadził reprezentację do brązu LŚ (na zdj.) i ME

Problem "tego drugiego" zaczął jednak powracać przed Pucharem Świata, gdy w wywiadach trener Anastasi widocznie cieszył się z powrotu do kadry Zagumnego. - To dobrze, że Paweł wraca, bo mam problem z Łukaszem Żygadło. On nie gra w wyjściowym składzie Trentino. Powtarzam zawodnikom, że jeśli nie ma ich w szóstkach klubowych, to mają kłopot - podkreślał szkoleniowiec. Żygadło nie obrażał się, cierpliwie i pokornie pracował. Mimo iż wydawało się, że i tak nie zabawi zbyt długo na japońskich parkietach. Tymczasem obaj rozgrywający spędzali niemal tyle samo czasu na boisku, a gra zespołu nie traciła zupełnie nic ze swojej wartości. Podczas PŚ swoimi decyzjami Anastasi zaczął podważać niekwestionowaną dotąd pozycję Pawła Zagumnego. Nikt nie zabiera mu tego, co zrobił dla biało-czerwonych barw, ale gdy postanowił nieco odpocząć od kadry, godnie zastąpił go Żygadło. jak widać, nie tylko "Gumą" kadra stoi, a zawodnik Trento - mimo zbliżonego wieku - nie jest tak wyeksploatowany jak kędzierzyński rozgrywający, bo czy w klubie, czy w reprezentacji do tej pory raczej więcej niż mniej czasu spędzał w kwadracie dla rezerwowych. W końcu jednak korzysta z okazji, by zamienić go na miejsce w szóstce.

Ostatnie 365 dni jest niewątpliwie bardzo udane dla Łukasza Żygadły. Po przykrych doświadczeniach z połowy poprzedniego roku, tym razem nie da się nie odnieść wrażenia, że tak jak po powrocie syna marnotrawnego ojciec wyprawił ucztę, tak teraz rozgrywający z Sulechowa zbiera żniwo lat pokornego pozostawania w cieniu innych, tych pierwszoszóstkowych. Na pewno nie jest to koniec walki siatkarza o prowadzenie gry biało-czerwonej kadry w pełnym wymiarze czasu, ale też ostatnie wydarzenia i zachowanie zawodnika dają do myślenia w kwestii ubiegłorocznej awantury.

Zdobył wszystko w 2011, zostało największe marzenie

Itas Diatec Trentino, aktualny klub Łukasza Żygadły, Na koniec roku postanowił policzyć medale swojego polskiego rozgrywającego. Z tych kalkulacji jasno wynika, że Polak jest JEDYNYM zawodnikiem w Serie A - a nie brakuje tam przecież reprezentantów innych utytułowanych krajów, który w 2011 roku z każdej odbywającej się w nim imprezy wrócił z połyskującym krążkiem na szyi: czy to ugranym z klubem, czy z reprezentacją. W sumie siatkarz kończy rok z 8 medalami, kolejno: srebrem Pucharu Włoch (23 I), złotem Ligi Mistrzów (27 III), złotem Serie A (22 V), brązem Ligi Światowej (10 VII), brązem mistrzostw Europy (18 IX), złotem Klubowych Mistrzostw Świata (14 X), złotem Superpucharu Włoch (1 XI) i srebrem Pucharu Świata (4 XII).

Łukasz Żygadło z uśmiechem kończy rok 2011

- czy kolejny spełni jego największe marzenie? (fot. FIVB)

- Rok 2011 był naprawdę dobry. Zarówno z klubem, jak i reprezentacją osiągaliśmy wyjątkowo dobre wyniki. Oczywiście, że marzyłem, by zdobyć te wszystkie medale, ale w ciągu całej kariery - to, że udało mi się to osiągnąć w ciągu dwunastu miesięcy, jest czymś niezwykłym. Przeszło to moje oczekiwania, ale stanowi swoiste ukoronowanie lat pracy i wyrzeczeń. Mam nadzieję, że wszystkie te medale to dobry prognostyk na rok 2012, który będzie jeszcze istotniejszy. Spodziewam się kolejnych sukcesów z Trentino Volley i reprezentacją Polski, a tymczasem chciałbym podziękować wszystkim kibicom, którzy wspierali mnie, oglądając mecze na żywo i przed telewizorami - na łamach klubowego serwisu internetowego z uśmiechem podsumował siatkarz. Do spełnienia w nowym roku pozostało mu chyba tylko jedno marzenie, ale to największe: medal olimpijski. Pozostaje życzyć tego najcenniejszego - nas też przecież wprawiłby w stan euforii.

Komentarze (0)