Robert Szczerbaniuk: Z Raulem Lozano sprawa była prosta

WP SportoweFakty / Paweł Piotrowski / Na zdjęciu: Robert Szczerbaniuk
WP SportoweFakty / Paweł Piotrowski / Na zdjęciu: Robert Szczerbaniuk

- Najtrudniej jest mi werbować nowych ludzi. Bo jak już ktoś przyjdzie i zagra, zwykle nie może się doczekać kolejnych zajęć - mówi Robert Szczerbaniuk, 120-krotny reprezentant Polski w siatkówce, dziś prezes Polskiego Stowarzyszenia Fistballu.

W tym artykule dowiesz się o:

Z Mostostalem Kędzierzyn-Koźle czterokrotnie zdobywał mistrzostwo Polski (2000-2003) i trzy razy Puchar Polski (2000-2002). W barwach Skry Bełchatów do swojego dorobku dołożył dwa mistrzostwa (2005-2006) i dwa Puchary Polski (2004-2005). To drugie trofeum wygrał jeszcze z AZS-em Częstochowa (2008).

Jako reprezentant Polski wywalczył mistrzostwo Europy juniorów (1996) i mistrzostwo świata juniorów (1997). Dwa razy uczestniczył w mistrzostwach Europy, był też na Igrzyskach Olimpijskich w Atenach (2004). Uchodził za jednego z najzdolniejszych zawodników niezwykle utalentowanego pokolenia polskich siatkarzy.

Jak układały się jego relacje z kolejnymi selekcjonerami? Dlaczego u Raula Lozano nie zagrał ani jednego meczu? Czemu odmówił wyjazdu na mistrzostwa świata w 2002 roku? Czym jest fistball, który dziś próbuje rozwijać w Polsce i jak zrodziła się jego pasja do tego sportu? O tym Robert Szczerbaniuk mówi w rozmowie z WP SportoweFakty.
Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Często słyszał pan o sobie: "ten to ma talent"?

Robert Szczerbaniuk, sześciokrotny mistrz Polski w siatkówce, były reprezentant Polski, prezes Polskiego Stowarzyszenia Fistballu: Dosyć często. Nie będę ukrywał, że mam smykałkę do sportu. W każdej dyscyplinie, za którą się brałem, radziłem sobie co najmniej przyzwoicie, w każdej świetnie się bawiłem.

ZOBACZ WIDEO: Włosi nie zapłacili polskiemu klubowi. "To będzie kradzież"

Dlaczego jeden z najzdolniejszych graczy, jakich widziała nasza siatkówka, występował w reprezentacji Polski tylko przez sześć lat?

Zawsze mówiłem to, co myślałem. Czasem najpierw mówiłem, a dopiero potem myślałem. I przez to nie ze wszystkimi selekcjonerami było mi po drodze. Cóż, miałem swój epizod w reprezentacji i jestem z niego zadowolony. A że jego koniec nastąpił dość szybko? Widać tak miało być. I tyle. Trochę tych meczów w drużynie narodowej zagrałem, w sumie 120. Widziałem początki Ligi Światowej w Polsce, pierwsze mecze kadry przy pełnych trybunach, byłem na igrzyskach olimpijskich, dwa razy na mistrzostwach Europy. A po 2004 roku zawsze trzymałem kciuki za kolegów. Teraz trzymam je za nowe pokolenie polskich siatkarzy.

W reprezentacji występował pan w latach, w których trenerami byli Ireneusz Mazur, Ryszard Bosek, Waldemar Wspaniały i Stanisław Gościniak. Z którym z nich dogadywał się pan najlepiej, a z którym było panu "nie po drodze"?

Trudno tu mówić o dogadywaniu się, bo wtedy były inne czasy, niż dziś. Trener był "panem trenerem", nie było mowy, żeby zwracać się do niego po imieniu, tak jak jest teraz. Dobrze układało mi się z Ireneuszem Mazurem. W 1997 roku poprowadził nas do mistrzostwa świata juniorów, potem wielu chłopaków, którzy osiągnęli ten sukces, wprowadzał do pierwszej reprezentacji. Bywał surowy, ale miło go wspominam. Nie po drodze było mi z Ryszardem Boskiem. On miał swoją wizję, ja miałem swoją i na tym poprzestańmy. Sporo grałem u Waldemara Wspaniałego, który był moim trenerem również w klubie, i też dobrze mi się z nim pracowało.

Jednak w kadrze trenera Wspaniałego na mistrzostwa świata 2002 w Argentynie pana zabrakło. Odmówił pan wyjazdu na turniej.

Ze względów zdrowotnych. Już w trakcie Ligi Światowej miałem bardzo duże problemy z kolanami, grałem na tabletkach przeciwbólowych i zastrzykach. Miałem skończyć sezon reprezentacyjny po wyjazdowych meczach ligi, ale trener przekonał mnie, żebym zagrał jeszcze z Argentyną w Łodzi i z Brazylią w Katowicach. Te mecze z Brazylijczykami zapadły mi w pamięci. W wypełnionym po brzegi "Spodku" wygraliśmy wtedy dwa razy po 3:2. Po nich powiedziałem, że potrzebuję odpoczynku i czasu, żeby się wyleczyć.

Selekcjoner był na pana zły?

Trochę był. Razem z ówczesnym prezesem PZPS-u Januszem Biesiadą próbowali mnie przekonać do wyjazdu, ale ja postawiłem sprawę jasno i zostałem w domu. To nie było tak, że kolano mnie trochę bolało i to wszystko. Po meczach tak mi puchło, że było wielkości głowy. Miałem wtedy problem, żeby usiąść na krzesło. Kolana "odzywały się" często przez kilka sezonów, ale koniec końców udało się doprowadzić je do porządku bez operacji. Przestały się odzywać i, odpukać, nie robią tego do dziś.

Igrzysk już pan nie mógł odpuścić, na szczęście latem 2004 roku zdrowie panu dopisywało. Turniej w Atenach to kulminacja pańskiej reprezentacyjnej kariery?

Na pewno tak. Pamiętam jak dziś nasz mecz otwarcia - zaczęliśmy go o ósmej rano. I to jak zaczęliśmy! Broniącą tytułu mistrzowskiego Serbię i Czarnogórę pokonaliśmy 3:0. Potem tak dobrze już nie było, przegraliśmy z Grecją i z Francją, pokonaliśmy Argentynę oraz Tunezję i w ćwierćfinale wpadliśmy na Brazylię. Zagraliśmy dobrze, w pierwszych dwóch setach prowadziliśmy w końcówkach, ale potem nagle się zatrzymywaliśmy. Tak, jakbyśmy nie wierzyli, że możemy Brazylijczyków pokonać. W trzecim secie oni zagrali już po brazylijsku i nie mieliśmy nic do powiedzenia. Gdybyśmy te dwa sety wygrali... Chociaż, nie ma co gdybać. Było jak było, wspomnienia z Aten i tak mam miłe.

Kilka miesięcy później selekcjonerem został Raul Lozano, u którego nie zagrał pan ani jednego meczu. Z nim też było panu nie po drodze?

Z nim sprawa była prosta. W 2005 roku niemalże od razu po zakończeniu ligi mieliśmy się stawić na zgrupowaniu kadry. Powiedziałem, że tak od razu nie dam rady, że potrzebuję odpoczynku. Usłyszałem, że skoro tak, to żebym sobie odpoczywał. I tak się skończyła nasza współpraca. A jak się potem okazało, również moja kariera w reprezentacji.

Ostatni mecz w drużynie narodowej zagrał pan jako 27-latek, ale na arenie klubowej grał pan jeszcze dobrze po czterdziestce.

Jeszcze do niedawna grałem w drugiej lidze. Teraz dostałem propozycję, żeby w kolejnym sezonie wrócić na ten poziom, ale jeszcze nie podjąłem decyzji. Wiek robi swoje, coraz częściej czuję na boisku, że mam już prawie 46 lat, więc muszę to dobrze przemyśleć. Tak czy inaczej wciąż gram w częstochowskiej lidze 40-latków, w lidze amatorskiej, jeżdżę ze swoją ekipą na turnieje. No i poza siatkówką jest jeszcze fistball.

Jest pan nawet prezesem Polskiego Stowarzyszenia Fistballu. Skąd wzięło się u pana zamiłowanie do dyscypliny, którą w Polsce mało kto zna?

Wszystko zaczęło się w 2016 roku. Zadzwonił do mniej mój kolega Leszek Wróbel, który miał dobre kontakty w świecie fistballa. Zaproponował, żebym zebrał grupę siatkarzy, która zagra w mistrzostwach Europy w Grieskirchen w Austrii jako reprezentacja Polski. Zapytałem go co to w ogóle jest ten fistball, bo nie miałem o nim pojęcia. Powiedział, że nie będzie mi tłumaczył, żebym zobaczył sobie na Youtube jak się w to gra i dał mu odpowiedź. Zobaczyłem, spodobało mi się i zacząłem "montować" ekipę. Przed mistrzostwami Europy, na które dostaliśmy "dziką kartę" trenowaliśmy tydzień. Wygraliśmy w turnieju jeden mecz, z Hiszpanią, i zajęliśmy siódme miejsce. A fistball tak mi się spodobał, że postanowiłem stworzyć go w Polsce od podstaw.

Jak to tworzenie wyglądało?

Po powrocie z mistrzostw postanowiłem założyć pierwszy klub fistballa w Polsce. Tym klubem jest Polskie Stowarzyszenie Fistballa. Zostałem jednogłośnie wybrany jego prezesem. Jednogłośnie, bo sam siebie wybrałem. Stowarzyszenie było potrzebne, żeby można było występować jako reprezentacja Polski. Związku jeszcze nie mamy, bo żeby go założyć, w kraju muszą istnieć trzy kluby.

Sam dzwoniłem po znajomych, namawiałem ich na treningi. Poszło mi na tyle dobrze, że w kolejnym roku mieliśmy już dwie reprezentacje - mężczyzn i kobiet. Nasze panie pojechały na mistrzostwa świata do Austrii i spisały się świetnie - o włos przegrały walkę o strefę medalową z Argentyną, ostatecznie zajęły szóste miejsce. To był sygnał, że sprawy idą w dobrym kierunku, ale potem przyszła pandemia koronawirusa, która pokrzyżowała nam plany. Teraz musimy zaczynać od podstaw. Dzięki uprzejmości miasta Kędzierzyn-Koźle możemy trenować i prowadzić szkolenia na boisku MOSiR-u.

Co pana porwało w tym sporcie?

Po prostu granie w fistball od samego początku sprawiało mi dużą przyjemność. Podoba mi się też, że jest dyscypliną dla każdego. Nie trzeba mieć dwóch metrów wzrostu i skakać półtora metra w górę, żeby trafić do reprezentacji. Liczy się zapał.

Ilu jest teraz w Polsce zawodników i zawodniczek fistballa?

Trochę ponad 20. Wiem, mało. Ale nie tracę nadziei, że będzie nas więcej. Najtrudniej jest mi werbować nowych ludzi. Namówić ich, żeby przyszli i spróbowali. Niewiele osób chce uprawiać sport, o którym mało kto w Polsce słyszał. Ale jak już ktoś przyjdzie i zagra, zwykle nie może się doczekać kolejnych zajęć.

W męskiej reprezentacji fistballa wciąż pan gra?

Tak, ale chciałbym wkrótce ustąpić miejsca młodszym i skupić się na wylewaniu fundamentów.

Proszę jeszcze wyjaśnić jak gra się w fistball.

Gra się po pięć osób na boisku o wymiarach 20 na 50 metrów na trawie i 20 na 40 w hali. Na środku, na wysokości dwóch metrów w meczach mężczyzn i 190 centymetrów w spotkaniach kobiet, jest zawieszona wąska siatka. Tylko nad nią można przebijać piłkę na drugą stronę. Przed przebiciem piłki drużyna może ją odbić trzy razy, pomiędzy odbiciami, które można wykonywać tylko jedną ręką, dozwolony jest jeden kozioł. Atak trzeba wykonać zaciśniętą pięścią. Sety gra się do jedenastu punktów, mecze do trzech wygranych setów. Sama rozgrywka jest bardzo widowiskowa i przypomina trochę siatkówkę - jest dużo obron, padów, zbić. Fistball jest najpopularniejszy w Niemczech, Austrii i Szwajcarii. Nam jeszcze do nich bardzo daleko, ale będę się starał, żeby sytuacja zmieniła się na lepsze.

Rozmawiał Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty

Czytaj także:
Gwiazdy, które błyszczały najjaśniej. Szóstka sezonu 2022/2023 PlusLigi wg WP SportoweFakty
Wielki sukces polskiej firmy. Będzie częścią światowej siatkówki

Komentarze (0)