Sławomir Monik: Spodziewałeś się tego powołania?
Wojciech Żaliński: W żadnym wypadku. Byłem kompletnie zaskoczony informacją, jaka dotarła do mnie tuż przed Wielkanocą. No może przemknęła mi myśl, że po igrzyskach w kadrze będzie pokoleniowa wymiana i wtedy dopisze mi trochę szczęścia. Ale teraz bardziej liczyłem na miejsce w kadrze B. W grupie stanowiącej zaplecze pierwszej reprezentacji byłem już w ubiegłym roku. Myślałem, że i tym razem będzie podobnie.
W końcówce sezonu błysnąłeś skuteczną grą w kilku meczach. Nie brak jednak takich, którzy uważają, że powołanie otrzymałeś dzięki pucharowej potyczce z Mlekpolem AZS Olsztyn w finałowym turnieju Pucharu Polski w Poznaniu.
- Owszem wypadłem wtedy rzeczywiście nieźle. Bądźmy szczerzy, powołanie od Raula Lozano na pewno nie otrzymałem na podstawie jednego meczu.
Wojciech Żaliński odkryciem sezonu! Zgadzasz się z takim stwierdzeniem?
- Odkryciem sezonu to jest Piotrek Nowakowski. Ja mogę być odkryciem najwyżej pięciu kolejek. Większość sezonu spędziłem przecież w kwadracie dla rezerwowych. Nie znam dokładnych statystyk, ale nie wydaje mi się, żebym wybiegał na parkiet w podstawowym składzie więcej niż dziesięć razy.
Jeżeli już jesteśmy przy statystykach, wielu zawodników z dużo większym doświadczeniem mogłoby pozazdrościć takiej skuteczności w ataku. W tych kilku meczach nie schodziłeś chyba poniżej 70 procent.
- Nie przesadzajmy. Aż tak dobrze to nie było. Owszem grało mi się nieźle, byłem w miarę skuteczny, ale to nie jest tak, że to tylko i wyłącznie moja zasługa. Atakujący zawsze w znacznym stopniu uzależniony jest od tego jakie dostaje piłki. W ogóle w tych najlepszych meczach, cały zespół ustawiony był praktycznie pod moją osobę. Dlatego jeżeli rzeczywiście moje statystyki były wysokie, składało się na to wiele czynników.
Od kilku dni przebywasz w Spale. Jak zostałeś przyjęty przez starszyznę kadry?
- Proszę mi wierzyć nie jestem konfliktowym chłopakiem i nie stwarzam żadnych problemów (śmiech). Mówiąc poważnie, znam swoje miejsce w szyku. Poza tym nie ma co ukrywać, wiadomo, że jako młody, wchodzący do nowej grupy zawodnik muszę podporządkować się panującym schematom.
Jakie masz oczekiwania wobec własnej osoby? Nie będziesz rozczarowany, jeżeli po pierwszym etapie selekcji okaże się, że Wojtek Żaliński będzie musiał wrócić do domu.
- W żadnym wypadku. Mam czas na to żeby zaprezentować się z jak najlepiej strony, dobrze trenować. Jeżeli się nie uda? No cóż, trudno. Wiadomo, dla kadry jest to zbyt poważny sezon i na grę taki "żółtodziób" jak ja, raczej nie mam co liczyć. Raul Lozano postawi zapewne na doświadczonych, wypróbowanych zawodników. Ale proszę mi wierzyć, treningi z kadrą B były i będą dla mnie równie ważne.
Mówisz o kadrze B, tymczasem do Spały nie pojechał Robert Prygiel. Chory jest Mariusz Wlazły, odnieść można wrażenie, że szanse Wojtka Żalińskiego rosną.
- Spokojnie. Nie zapominajmy, że w obwodzie pozostają jeszcze Barek Kurek, a przede wszystkim Piotr Gruszka. Obaj są nominalnymi przyjmującymi, ale już wiele razy udowodnili, że równie dobrze potrafią poradzić sobie z odpowiedzialną rolą atakującego. Taktycznych rozwiązań w tym względzie jest sporo.
No właśnie, a jak to jest z tobą. Sezon rozpoczynałeś w roli przyjmującego, później odpowiadałeś wyłącznie za atak. Która z tych ról bardziej ci odpowiada?
- Osobiście wołałbym grać na przyjęciu. Jest bardziej odpowiedzialna, daje większe perspektywy. Z drugiej strony jeżeli taki fachowiec jak Raul Lozano powołał mnie w roli atakującego, być może to jest właśnie moja pozycja. Ale zobaczymy jak to się wszystko ułoży.
Żeby jeszcze bardziej zagmatwać sprawę, kiedy rozpoczynałeś grę w Radomiu widziano w tobie ponoć rozgrywającego. Jak to z tym było w rzeczywistości?
Rozgrywającego, którego najmocniejszą stroną jest atak (śmiech). Ale faktycznie początkowo występowałem na rozegraniu, a pierwszy mecz w roli atakującego zagrałem z konieczności. W rzeczywistości na przyjęcie przestawił mnie trener Grzegorz Wagner. I tak było przez dwa sezony. Ciekawostką jest, że w ubiegłym roku, bodajże we Włoszech zdarzyło mi się wystąpić na libero. Z tego wynika, że nie grałem jeszcze tylko na środku bloku (śmiech).
Jak każdy młody zawodnik z pewnością masz swojego idola, zawodnika na którym się wzorujesz.
- Jak zaczynałem byli nimi Guido Goertzen i Dawid Murek. Teraz pozostał już Dawid Murek. Umiejętności, charakter, postawa, tak na parkiecie, jak i poza nim, to wszystko powoduje, że to zawodnik - instytucja.
To zapewne m.in. z tego wynika twój sposób ataku. Często zdarza się, że tak samo jak Dawid Murek skaczesz lekko odkręcony bokiem do siatki i atakujesz przez lewę ramię.
- Na pewno naśladując go, mniej lub bardziej świadomie powielałem jego zachowanie. Szczerze jednak przyznam, że teraz już nie zwracam na to większej uwagi. Podchodzę do tego w naturalny sposób. Bo to jest raczej cecha, której ciężko jest się nauczyć. Liczy się to, czy atak jest skończony.
Zdradź, którego zawodnika obawiasz się po drugiej stronie siatki najbardziej. Jest w ogóle ktoś taki?
- Nie ma takiego zawodnika, czy zawodników. Nie lubię natomiast grać przeciwko drużynie z Kędzierzyna Koźle. Mierzący 206 cm Bartek Kurek, czy jeszcze wyższy (215 cm - przyp. red) Marcin Nowak odstraszyć może wielu rywali. Przyznam szczerze, ich wzrost mnie również nieco hamuje. Zresztą dotyczy to chyba całej drużyny Jadaru Sport. Nie licząc sparingów, poza jednym przypadkiem, z Kędzierzynem Koźle nie zagraliśmy dobrego meczu.
Przyznaj, podziękowałeś Wojciechowi Stępniowi, trenerowi Jadaru Sport Radom, że dał ci szansę gry w podstawowym składzie?
- Na pewno jestem mu za to wdzięczny. Ale wiele też zawdzięczam Grzegorzowi Wagnerowi. Tak właściwie on pokazał mi na czym polega dorosła siatkówka. Mówić żartobliwie naprowadził mnie na odpowiednie tory. Ale w sumie, dla tak młodego zawodnika jak ja, praca z każdym szkoleniowcem była nowym i pożytecznym doświadczeniem.
Zdradź jeszcze jak zareagowała twoja siostra Kasia na wieść, że znalazłeś się w kadrze Raula Lozano?
- Tak jak ja, była oczywiście bardzo zadowolona, ale i zaskoczona.
Kasia również jest siatkarką (obecnie występuje w I ligowym AZS KSZO Ostrowiec Św. - przyp. red). To jakaś rodzinna tradycja?
- Raczej nie. Tata grał w piłkę nożną. A dlaczego my zajęliśmy się siatkówką? Nie wiem. Oboje przygodę ze sportem zaczęliśmy od pływania. Siostra zaczęła pływać, ja również. Zresztą na basenie trenowałem przez sześć lat. Później siostra zapałała miłością do tenisa, ja do piłki nożnej. I dopiero przeszliśmy do siatkówki. Ona zaczęła trenować w szkolnym SKS-ie. Ja jeździłem na treningi do jej grupy, przyglądałem się, by w końcu samemu spróbować sił u Grzegorza Wierzbowicza w STS-ie Skarżysko Kamienna. I jak widać tak już zostało.
Oglądaj siatkówkę mężczyzn w Pilocie WP (link sponsorowany)