Za nami mistrzostwa świata w short tracku. Zawody w Pekinie były dość udane dla Biało-Czerwonych. Najpierw żeńska sztafeta zdobyła srebrny medal, a dzień później po brązowy "krążek" sięgnęła sztafeta mieszana. W jej składzie znajdował się m.in. Michał Niewiński.
Sportowiec ma dopiero 21 lat i jest naszą medalową nadzieją w zimowych igrzyskach olimpijskich, które odbędą się w 2026 roku w Mediolanie. W tym sezonie zdobył nie tylko podium mistrzostw świata, ale w grudniu wywalczył też drugie miejsce w Pucharze Świata w Pekinie. Łyżwiarz z Białegostoku ma ambitne plany na przyszłość, o czym opowiada w rozmowie z WP SportoweFakty.
ZOBACZ WIDEO: Maciej Janowski: Nie spodziewałem się takiego piekła
Łukasz Kuczera, WP SportoweFakty: Brązowy medal mistrzostw świata, wcześniej w grudniu srebro Pucharu Świata w Pekinie. Jesteś w najlepszym okresie kariery?
Michał Niewiński, polski łyżwiarz, brązowy medalista mistrzostw świata: Tak dobry, jak teraz, jeszcze nigdy nie byłem. Najlepsze ciągle przede mną. Mam 21 lat, a szczytowy okres u łyżwiarza to ok. 24-26 lat. Nie zamierzam spoczywać na laurach, więc wierzę, że dużo jeszcze się wydarzy.
Za rok mamy zimowe igrzyska. Celujesz w medal?
Marzenie to kiełkuje we mnie od momentu, w którym zacząłem trenować short track, a robię to już od 5. roku życia. Zawsze powtarzałem sobie, że robię to, aby któregoś dnia pojechać zdobyć "krążek" olimpijski. Teraz to nie jest marzeniem, tylko celem. Chcę być w najwyższej formie w Mediolanie, ale nie nakładam na siebie dużej presji, bo jestem młody, bo potem będą kolejne igrzyska i pewnie na nich też wystartuję.
Short track to dyscyplina niszowa w Polsce. Nie żałujesz tylu lat poświęceń?
Absolutnie. Kocham to robić. Gdy próbowałem uprawiać inne sporty, okazywało się, że mam dwie lewe ręce. Na łyżwach jest inaczej. Jestem w tym dobry.
Niszowe dyscypliny mają to do siebie, że można osiągnąć sukces, ale nie zarobić. Można się utrzymać z łyżwiarstwa w Polsce?
Nie mam prawa narzekać. Można żyć na dobrym poziomie. Ministerstwo oferuje nam pomoc. Do tego nawiązałem współpracę z wojskiem. Nasza kadra w sporej części jest zatrudniona w armii. Jesteśmy żołnierzami Wojska Polskiego i dzięki temu mamy dodatkowe pieniądze. W ten sposób mogę robić to, co lubię. Doceniam to, bo niewiele osób może wyżyć ze swojej pasji.
Czyli jak ojczyzna będzie wzywać, to jesteś gotów do działania?
Jestem zatrudniony w 9. Braniewskiej Kawalerii Pancernej. Łączę bycie sportowcem z rolą żołnierza. Mam wokół siebie dobrych ludzi. Obie strony czerpią z tego korzyści. Jakby ojczyzna wzywała, jeśli mój dowódca powiedziałby, że jesteśmy wzywani, to działam. Chyba że akurat byłbym na zawodach na drugim końcu świata.
Masz też prywatnych sponsorów. Łatwo przekonać firmy do wspierania sportowca z tak niszowej dyscypliny?
Nasz sport jest dostępny w telewizji. To atut. Zmienił się format zawodów, które nie trwają już pięć godzin, a trzy. To pomogło w prezentowaniu short tracka w telewizji. To spora karta przetargowa.
Jak było z początkami kariery? Podobno musiałeś tłuc się autobusami na treningi.
Miło wspominam poświęcenie, którego doświadczyła rodzina i ja. Rodzice jeździli rekreacyjnie na łyżwach, ja do nich dołączyłem na ślizgawkach. Dostrzegł mnie trener Dariusz Kulesza i zaprosił na treningi short tracka. Mama miała ponad 40 lat, bała się jeździć samochodem, ale stwierdziła w pewnym momencie, że zrobi prawo jazdy, abym nie musiał jeździć autobusem. Było dużo wyrzeczeń, ale było warto. Rodzina ma teraz powody do dumy, bo reprezentuję Polskę.
Łyżwiarstwo w Polsce ma się dobrze?
Nie jest źle. W porównaniu do skoków narciarskich brakuje nam popularności, ale powoli Polacy już wiedzą, czym jest short track i łyżwiarstwo szybkie. Sytuacja zmieniła się po igrzyskach w Soczi. Natalia Maliszewska rozsławiła dyscyplinę. Coraz głośniej jest o nim w kraju i to cieszy.
Infrastruktura do short tracka nadąża za tym?
Lodowisko do short tracka jest takich samych rozmiarów, jak w hokeju, więc można to połączyć. Można w ten sposób realizować jazdę klubową albo juniorską. Potrzebne są jedynie materace. To jednak duży wydatek.
Na naszym poziomie potrzebujemy systemu borderless. Nie może być takich band, tylko materace spięte pasami, które zapewniają odpowiednią amortyzację w razie wypadku. To bezpieczne rozwiązanie, ale niestety w Polsce nie mamy żadnego lodowiska, które miałoby system borderless przez cały rok. W Gdańsku się pojawia ten system, ale na wybranych zawodach. To jest problem, bo musimy jeździć za granicę na treningi. Na szczęście mamy wsparcie z ministerstwa i związku, dzięki czemu trenujemy na bezpiecznych lodowiskach.
Jest szansa, że doczekamy się w Polsce takiego lodowiska?
Niedługo będziemy mieć lodowisko w Zakopanem z systemem borderless. To cieszy, bo wreszcie pieniądze za nasze obozy i treningi zostaną w Polsce.
Ten system na lodowiskach jest konieczny ze względu na prędkości, jakie rozwijacie na łyżwach?
Tak. Jako zawodnik światowej klasy rozpędzam się do 50 km/h. Jeśli wpadnę przy takiej prędkości w bandę hokejową, to mogę się połamać. Łyżwiarza w takich warunkach można porównać do bolidu F1 albo żużla, ale na łyżwach. Na szczęście dotąd nie miałem poważnej kontuzji, ale to wynika ze stażu. Mam odpowiedni instynkt samozachowawczy. Tyle razy upadałem, że wiem, jak to robić bezpiecznie. Zdarzają się jednak sytuacje, których nie da się kontrolować. Chociażby, gdy upada się we dwójkę.
W skokach narciarskich mamy aferę, bo Norwegowie kombinowali ze strojami. W short tracku mamy sprawiedliwość pod tym względem? Każdy ma ten sam sprzęt?
Myślę, że tak. Wyścig jest o to, kto wymyśli najlepszą technikę jazdy. W skokach narciarskich mamy idealny wyznacznik tego, jak się skacze. U nas nie ma czegoś takiego, są tylko podstawy jeżdżenia. Każdy z nas szuka ideału, co jest strasznie trudne. Stroje mamy gumowe, aby były aerodynamiczne. Kask też jest aerodynamiczny. Tu setne sekundy odgrywają rolę i nie widzę potencjału na znaczącą poprawę.
Rozmawiał Łukasz Kuczera, dziennikarz WP SportoweFakty