Kamil Kołsut, WP SportoweFakty: Po śmierci brata ludzie nazywali panią "morderczynią".
Otylia Jędrzejczak: Zawsze byłam osobą, która wychodzi drugiej naprzeciw i nie ocenia po okładce. Taką, co ma miękkie serce, więc musi mieć też twardy tyłek. Miałam świadomość, że w momencie wypadku to ja siedziałam za kierownicą, ale nigdy o sobie tak nie pomyślałam. Morderstwa dokonuje się z premedytacją. My z bratem byliśmy blisko, bardzo się kochaliśmy.
Co pani czuła, kiedy ludzie życzyli pani śmierci?
Bezradność i złość. Nie umiałam zrozumieć hejtu, który na mnie spadł. Nie docierało do mnie, że ludzie potrafią oceniać innych, nie znając sytuacji, widząc tylko fragment układanki. Siadać przed komputerem tylko po to, żeby kogoś dobić, zdołować? Przeraża mnie, że ludzie mają w sobie taką nienawiść.
Była pani prawdopodobnie pierwszą publiczną osobą, którą spotkał taki hejt.
Odnosiłam sukcesy, zdobywałam medale i nagle dostałam cios. Nawet podczas pogrzebu mojego brata, gdzie z powodu uszkodzonego kręgosłupa dotarłam na wózku, ktoś powiedział: "Marnują na nią karetkę". A my sami za nią zapłaciliśmy. Nie chodzę na pogrzeby osób, których nie znam. Było to dla mnie niezrozumiałe.
ZOBACZ WIDEO Stacja Tokio #8: Iga Baumgart-Witan. Baba nie do zajechania
Kolejnym trudnym momentem było samo wyjście na zewnątrz. Bałam się, że będę oceniana. Prawda jest jednak taka, że ludzi wylewających na mnie w internecie pomyje była garstka. Dostrzegłam to po latach. Ci, którzy spotykali mnie osobiście, gratulowali kariery oraz sukcesów i mówili, że byli ze mną także w tych złych chwilach. Współczuli, nie hejtowali.
Co pamięta pani z wypadku?
Niewiele. Słowa Szymona, który powiedział: "Pamiętaj siostra, że bez względu na wszystko zawsze będę cię kochał". A następnie obcych, którzy wyciągają mnie z samochodu. W przypadku wszystkiego, co działo się pomiędzy - nie jestem pewna, na ile wspomnienie to zasługa mojej pamięci, a na ile efekt sprawy sądowej i czytania artykułów.
Było tak: zjechałam na lewą stronę jezdni, chciałam wyprzedzić ciężarówkę. Okazało się, że są dwie, a z naprzeciwka jechało auto. Nie wiem, dlaczego nie zobaczyłam go wcześniej. Odbiłam w lewo. Samochód wybił się do góry i zatrzymał na drzewie, jedynym w okolicy.
"Tamtego dnia skończyło się moje życie". Otylia Jędrzejczak napisała list do brata -->
To prawda, że paparazzi zwieszali się na linach z dachu szpitala, żeby zrobić pani zdjęcie?
Miałam zasłonięte oczy, sytuację widzieli moi bliscy. W pewnym momencie padło hasło: "Zasłaniamy okna". Wiem, kto był tym fotografem. Pamiętam o nim do dziś.
Miała pani myśli samobójcze?
Czując nienawiść, która wylewała się z internetu, zastanawiałam się: "Po co ja tu w ogóle jestem?". Ten moment trwał jednak krótko. Zobaczyłam rodziców, którzy o mnie walczą i dotarło do mnie: "No nie. Po coś tu jednak jesteś".
Jak zachowali się pani rodzice?
Jestem matką, a wciąż nie umiem postawić się w ich sytuacji. Z jednej strony stracili syna, a z drugiej musieli chronić córkę. Nie byłam anonimem. Cała sytuacja nie rozgrywała się w czterech ścianach, razem z mamą i tatą żyły nią miliony osób. Zawsze bardzo kochałam moich rodziców, są dla mnie najważniejsi. I dziś jeszcze bardziej doceniam to, co wówczas zrobili.
Wybaczyli?
Nigdy nie padło słowo "wybaczam". Nie było takiej potrzeby. Byliśmy dla siebie wtedy i jesteśmy teraz.
Pytała ich pani o zgodę na wydanie książki?
Mówiłam, że powstanie. Myślę, że spodziewali się, jak będzie wyglądać. Gdybym napisała książkę i pominęła śmierć Szymona, wszyscy powiedzieliby, że nie jest prawdziwa. Na pewno mogę obiecać jedno: temat wypadku poruszam ostatni raz. Zamykam ten etap, nigdy więcej do niego nie wrócę. Zarówno dla siebie, jak i dla mojej rodziny.
Pisanie książki było terapią?
Przerobiłam ją już wcześniej.
Po to były listy?
Były moim lekarstwem. Najpierw, po przeczytaniu książki "Oskar i Pani Róża", pisałam je do Boga, a później do Szymka. Na kartkę wylewałam to, co miałam w środku. Oczyszczałam siebie. Jestem osobą, która nie lubi litości. Nie zrzucam swoich problemów na innych, nigdy do końca nie pokazywałam nikomu siebie. Moja przyjaciółka Paulina Barzycka często mówiła, że "nie wie, czy jest w moim świecie".
Ile tych listów było?
Mnóstwo. Pisałam je przez sześć lat, na początku codziennie. Później raz w tygodniu, raz na miesiąc. I tak coraz rzadziej. Uzbierało się kilka zeszytów.
Często topiła pani emocje w wodzie?
Często, bo tam nie widać łez. Można je wylać i płynąć dalej. A kiedy rozlega się krzyk, to słychać tylko pogłos i nie wiadomo, do kogo należy. Myślę, że dzięki temu tak dobrze rozumiałam się z basenem. Wchodziłam do wody, darłam się, płakałam. Odkrywałam siebie. W wodzie snułam plany, szeregowałam marzenia. Do dziś mam tak, że kiedy w życiu nałoży mi się za dużo spraw, to idę na basen i wyrzucam niepotrzebne rzeczy z głowy.
Pięcioboista Arkadiusz Skrzypaszek po zakończeniu kariery przez kilka lat nie wchodził do basenu, kąpał się tylko pod prysznicem.
U mnie trwało to osiem miesięcy. Teraz wchodzę do basenu, nie znoszę za to patrzeć na zegar. Kiedy na niego zerkam, to wychodzę z wody wkurzona. Denerwuję się, że można pływać tak słabo.
Miała pani kompleksy?
Oczywiście, że tak. Zawsze byłam wyższa od kolegów, nosiłam krótkie włosy, miałam kompleks wagi. I "męskie" przezwiska: Mutombu, Otyliusz, Motyl. Basen pomagał mi pod tym względem, że wygrywałam tam z chłopakami i kompleksy uciekały. Nie lubiłam za to rywalizować z dziewczynami, bo kiedy przegrywałam, to wychodziłam z treningu wkurzona. Dziś dojrzałam. Biorę siebie taką, jaką jestem.
Kiedy zdała sobie pani sprawę z tego, że jest twardzielem?
Silna i twarda byłam zawsze, ale zauważyłam to chyba dopiero, gdy zakończyłam karierę. Ważny był moment, kiedy po fatalnych igrzyskach w Londynie siostra przyjaciółki powiedział mi: "Ciociu, ty jesteś najlepsza!". A już tak w stu procentach poczułam, że jestem silna, kiedy zostałam matką. Bo mam dla kogo być silna.
Ksiądz Edward Pleń podczas pogrzebu Szymka powiedział, że "pan Bóg zabiera ludzi w odpowiednim dla nich momencie, a do przeżycia czegoś zawsze wybiera tych, którzy są w stanie to przeżyć". Przez wiele lat tego nie rozumiałam. "Odpowiedni moment"? Byłam wściekła, że tak mówi. Dziś już rozumiem. Podobnie, jak to drugie zdanie. Wydaje mi się, że nie ma sytuacji, której nie umiałabym przetrwać.
Nie chciałaby pani czasem poczuć się słaba? Tak, żeby ktoś inny wziął kierownicę, zaopiekował się, zdecydował?
Kiedy chcę byś słaba, to po prostu się przytulam. Staram się jednak być silna. Słabość pokazuję tylko w domu, kiedy jestem sama.
Podobno tata nigdy nie mówił, że jest z pani dumny.
To prawda, że w dzieciństwie tego nie mówił, ale w moim domu nie brakowało ciepła i miłości. Zawsze mogłam porozmawiać z rodzicami, dzwoniłam do nich po każdym starcie. I nie było ochrzanu, tylko analiza oraz wsparcie. Sama nakładałam sobie na barki ten ciężar, że chcę być najlepsza. Dla nich, dla siebie. To się nie zmieniło. Ciągle się uczę, zdobywam papierki. Znajomi się śmieją i pytają, po co, skoro tak naprawdę ich nie potrzebuję.
Dostała pani ofertę pracy jako minister sportu?
Byłam na liście osób, które brano pod uwagę. Najwyraźniej kiedyś nie bez powodu prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego Andrzej Kraśnicki wysłał mnie kiedyś do Soczi na studia podyplomowe z zarządzania sportem. Myślę, że dzięki temu byłabym w stanie funkcjonować na takim stanowisku, choć objęcie urzędu po Witoldzie Bańce to duże wyzwanie. Wszystko zakończyło się jednak na rozmowach kuluarowych.
Myślałem, że przeszłość skutecznie zniechęciła panią do polityki.
Kandydowałam kiedyś w wyborach do Parlamentu Europejskiego i faktycznie mam do polityki wstręt. Wydaje mi się jednak, że stanowisko ministra sportu to przede wszystkim szansa na to, żeby robić swoje: rozwijać się oraz działać w sporcie i dla sportu.
Uczy pani dzieci pływania, prowadzi zajęcia "Otylia Swim Tour". Po co?
Chcę przekazać wiedzę, działać, pomagać innym. Po coś zostałam na tym świecie.
Mogłaby pani dziś leżeć na kanapie i odcinać kupony?
Tak, ale nie czułabym satysfakcji. Lubię spotkać się z dzieciakami, a także ich rodzicami: opowiadać swoją historię, pokazywać, że w życiu warto walczyć i pokonywać przeszkody. Chcę coś po sobie zostawić. Fajnie jest, kiedy spotykam młodzież, która kiedyś chodziła na moje zajęcia, i słyszę: "Tak, pamiętam o pani kluczu." To dodaje mi energii.
Kluczu?
To pomysł trenera Edmunda Uścinowicza. Miałam czternaście lat, jechałam na Igrzyska Młodzieży. A on stanął przed grupą, wyciągnął z kieszeni klucz i powiedział: "To jest klucz do waszego sukcesu. Dopóki go mam, będziecie odnosić sukcesy". Zapamiętałam ten moment na całe życie. Później, kiedy tylko go spotykałam, pytałam: "Ma trener klucz?". A on uspokajał: "Tak, mam. Trenuj, wszystko będzie dobrze". Wręczył mi go, kiedy zakończyłam karierę.
Skąd wziął ten klucz?
Pytałam o to. Powiedział: "Z gazety. Do wygrania był samochód".
Pokazuje go pani dzieciom?
Ten od trenera jest w domu, przy sobie mam zapasowy. Pokazuję go i wyjaśniam, że każdy z nas ma w życiu taki klucz. Są nim nasze cele, których realizacja prowadzi do sukcesu.
Czuje się pani szczęśliwa?
Tak, ale nie chcę używać tego słowa.
Kiedyś powiedziała pani, że się tego określenia boi.
Może boję się wywołać wilka z lasu? Hasłem mojej fundacji jest: "Zostań mistrzem życia", a szczęście to dla mnie centrum planu życiowego. Mam wspaniałe dzieci, cudownego narzeczonego, mnóstwo młodzieży na treningach i Fundację, która odnosi sukcesy. Wykładam na uczelni, prowadzę szkolenia motywacyjne, robię doktorat. Doceniam każdy dzień, kocham swoje życie. Słowo "szczęście" zostawiam jednak na koniec.
Osiągnę je w pełni dopiero, kiedy usiądę na bujanym fotelu, a wokół będą biegały wnuki. Wtedy powiem: "Tak, jestem szczęśliwa. Dotarłam do kresu swoich dni i nic złego już się nie wydarzy".
Książka "Otylia. Moja historia" Pawła Hochstima i Pawła Skraby ukaże się 27 listopada nakładem wydawnictwa SQN.