Polski szpieg na Korsyce

- Podczas stanu wojennego pojechałem na Korsykę na wczasy. Wszyscy myśleli, że jestem szpiegiem. Kłaniali mi się w pas, a do obiadu miałem zawsze butelkę wina gratis - opowiada w rozmowie z WP SportoweFakty były reprezentant Polski Henryk Rozmiarek.

67-latek był bramkarzem reprezentacji Polski w piłce ręcznej podczas igrzysk olimpijskich w Montrealu. Biało-Czerwoni zdobyli wówczas brązowy medal. Jednym z polskich bohaterów turnieju był wówczas także prawoskrzydłowy Janusz Brzozowski. Z olimpijczykami rozmawiamy w gdańskim hotelu Marina.

WP SportoweFakty: Jak się panom podoba dzisiejsza reprezentacja Polski?

Henryk Rozmiarek: Zespół odnoszący sukcesy musi być dobry. Mi osobiście bardzo podoba się drużyna, która w pierwszym meczu turnieju kwalifikacyjnego do igrzysk olimpijskich nie oddaje żadnego rzutu ze skrzydła (Polacy w Gdańsku pokonali wówczas Macedonię, Chile oraz Tunezję i awansowali do IO - przyp. red.). No żadnego! Nie lepiej grać we czterech? Jestem pewien, że mój przyjaciel Januszek (Brzozowski, siedzi obok - przyp. red.) nadal mógłby mieć w drużynie narodowej miejsce.

Janusz Brzozowski: Kiedy patrzę na obecną reprezentację, nie podoba mi się na przykład ta postawa skrzydłowych. Stoją w jednym miejscu, nie próbują akcji jeden na jednego, rzucają tylko z przewagi. Nasza drużyna preferowała inny styl gry. Inne były też przygotowania.

H.R.: Nasz guru, trener Stanisław Majorek, to potwierdzi. Na zgrupowaniach plan był prosty: kościół, spowiedź, komunia.

I bieganie po Dolinie Pięciu Stawów.

J.B.: W trakcie przygotowań zaliczało się wszystkie szczyty w Tatrach. To była ciężka harówka. Ale i zdrowie było.

H.R.: A obecna kadra robi 50 proc. mniej niż my. Albo i mniej. To o czymś świadczy. My takiego sukcesu, jak nasi zawodnicy w tym roku z Chorwacją, nigdy nie odnieśliśmy.

J.B. Wtedy nawet takich wyników nie było! Trenerzy zawsze powtarzali: "panowie, jeśli stracicie 18 goli, to wygracie każdy mecz". Zawsze mieliśmy swoje założenia. Było tak, że przed meczem dostaliśmy polecenia: "tracimy maksimum 12 bramek, inaczej po dupsku". I później z Anglią zrobiliśmy najlepszy wynik w historii. Zero do przerwy po stronie strat, na koniec 42:8.

Kto zamurował bramkę?

H.R.: Ja! Wszystkie rekordy są moje. Poważnie! Pamiętam, graliśmy wtedy w eliminacjach olimpijskich przed Montrealem. Przed meczem różni obserwatorzy mówili nam: "groźna jest siódemka, uważajcie na jedenastkę". I ci Anglicy do przerwy mieli może 5 sytuacji. 2 rzuty karne, 3-4 groźne akcje. W 40. minucie prowadziliśmy 22:0. Dopiero wtedy rywale zdobyli pierwszą  bramkę. Dostali wielkie brawa. A koledzy z ławki od razu zaczęli do mnie krzyczeć: "chodź tu siadaj, bo ty nic nie łapiesz". Tego nie zapomnę.

Piłkę ręczną kojarzymy z potężnymi chłopami. A pan, panie Januszu - przecież nie najwyższy - został nawet kapitanem drużyny.

H.R.: To ja od razu wyjaśnię. Janusz był przede wszystkim nieprawdopodobnym walczakiem. W dodatku uczciwym do bólu. Miał świetny wpływ na zespół. Był też z niego jeden z lepszych dyplomatów.

J.B.: Kapitanem zostałem po igrzyskach olimpijskich w Moskwie. Trochę się tego bałem, ale od razu wsparł mnie Andrzej Szymczak. Był dla nas jak ojciec. Powiedział: "Jestem twoim zastępcą, stoję obok ciebie i jak będzie jakiś problem, mów". A warunki fizyczne? Chyba nie skłamię mówiąc, że byłem wówczas najszybszym zawodnikiem na świecie.
[nextpage]Jak pan trafił do tego sportu?

J.B.: Przez przypadek. Chciałem grać w piłkę nożną, ale w zespole ze Szczecina potrzebowali szybkiego, leworęcznego zawodnika. Wystarczył rok i już grałem w seniorach. Byłem nie tylko szybki, ale i skoczny. Zdarzało mi się tak wybić, że najpierw mijałem bramkarza, a później rzucałem. W dal skakałem prawie 7 metrów, a w sprincie schodziłem do 11 sekund. Co ciekawe, jeszcze w 1975 roku Edmund Zientara zaprosił mnie na sparing piłkarskiej Pogoni. Poszedłem, strzeliłem 2 gole. Chcieli mnie w zespole na stałe, ale ja odmówiłem. Miałem przecież za chwilę jechać do Montrealu!

Właśnie, Montreal. Jak panowie wspominacie ten wyjazd? Podobno wioska olimpijska wyglądała jak baza wojskowa. Zaostrzony rygor, wszędzie zasieki. Bezpieczeństwo przede wszystkim.

J.B.: Fakt, z wioski nie dało się wyjść.

H.R.: Ale jeszcze gorzej było w Monachium.

Po zamachach w Monachium chyba było strach wyjść na ulice?

H.R.: Zrobiło się nieciekawie. Pojawiła się policja, na ulice wjechały wozy pancerne. Wiadomo, panika. Także u nas. Niektórzy byli zastraszeni, siedzieli cicho. Myśleli o tym, co się dzieje w domu. Co będzie, jak wrócą. Teraz też mamy jednak zamachy. Martwimy się Dniami Młodzieży w Krakowie. Bo na świecie jest pełno szaleńców, przez których giną niewinni ludzie. Właściwie nie wiadomo, o co im chodzi. Ci zamachowcy przecież zwykle żyją w luksusie, a jednak ofiarują siebie Bogu, idą w zaświaty. Z dymkiem w górę. Taki zrobił się świat.

ZOBACZ WIDEO Euro 2016. Portugalczyk zaskoczony, że Lewandowski nie strzela (źródło: TVP)

A wracając do Monachium, pamiętam z tamtych igrzysk jedną historię. Ludwik Denderys walczył z Teofilo Stevensonem. Idąc na losowanie mówił nam: "Oby nie trafić na Kubańczyka ani Amerykanina". No i dostał oczywiście Stevensona. Kilka dni później, już po walce, idzie w naszym kierunku facet w ogromnych okularach przeciwsłonecznych. To Ludwik. Pytamy go, jak było. "Chyba go sprowokowałem, za mocno uderzyłem. Po co mi to było?!" - powiedział. Tak wielkich okularów w życiu nie widziałem. Kiedy je zdjął, zobaczyliśmy, że zamiast oczu miał dwie kreseczki.

W Monachium był strach. Równie ciężkie chwile przeżywaliście chyba w 1981 roku. Mistrzostwa świata B, jesteście we Francji. I nagle informacja: "stan wojenny".

J.B.: Nam powiedzieli: "wojna". Wtedy nie było telefonów, trudno było o kontakt. A w domu żona, dzieciaki. Miejscowi mówią : "Zostańcie u nas. W ciągu 3 miesięcy ściągniemy wam rodziny". My jednak zdecydowaliśmy, że wracamy. Jechaliśmy do kraju z duszą na ramieniu. Nie wiedzieliśmy, co zastaniemy na miejscu. Tyle dobrego że dostaliśmy glejty. I jako kadrowicze mogliśmy spokojnie poruszać się po kraju.

H.R.: Ja trochę później, ale w stanie wojennym, pojechałem na Korsykę na wczasy. Będąc w Niemczech kupiłem sobie wycieczkę w TUI. Problemy zaczęły się na lotnisku. Autobus z wczasowiczami odjechał, mnie do hotelu dowieźli godzinę później. Od razu pojawiły się pytania: "Kto to k... może być? Kto przyjeżdżałby tu z Polski podczas stanu wojennego? To na pewno jakiś wielki dygnitarz. Albo szpieg". Wybrałem opcję szpiega, który przyjechał na obserwację. Dzięki temu do kolacji zawsze miałem butelkę wina gratis. Wszyscy kłaniali mi się w pas.

Za granicą też pan grał.

H.R.: Był wówczas przepis, zgodnie z którym z kraju sportowiec może wyjechać dopiero po skończeniu 30 lat. Ja tak zrobiłem. Pomógł mi przyjaciel Zbyszek Dybala. Trochę się za granicą bywało. Pamiętam, jak pojechałem do Hannoveru. To był zupełnie inny świat. Pewnego dnia przyjechała do nas matka jednego z kolegów. Poszliśmy z nią do sklepu, a ona popatrzyła i zaczęła płakać. "My wygraliśmy wojnę i nie mamy nic, a oni przegrali i mają wszystko". To był dla niej szok. Nie chciała tego oglądać. Od razu wróciła do kraju.
[nextpage]Pan, panie Henryku, podobno był bramkarzem nietypowym. Bo na parkiecie pełnił rolę zarówno bramkarza, jak i rozgrywającego.

H.R.: Pamiętam taką sytuację: Gramy ze Śląskiem Wrocław, po drugiej stronie boiska dziewięciu kadrowiczów. W bramce reprezentant Bogdan Kowalczyk. Mecz dopiero co się rozpoczął, minęło kilka minut, a było już 3:0 dla nas. I wszystkie gole moje. W drugiej połowie dołożyłem jeszcze przerzutkę z bramki do bramki. Poza tym generalnie lubiłem rzucać długą piłkę do kontry. A Januszek ją łapał na pamięć.

J.B.: Raz mnie nawet z hali wyrzucili.

H.R.: Jako kadra graliśmy mecze z niemieckimi klubami. Pełna hala, gorąco. Prosimy o otworzenie drzwi. 20. minuta, Januszek zdobył już 3 bramki z kontry. I krzyczy do mnie: "Nie rzucaj tak daleko! Oni w ogóle się nie cofają, nie tak szybko". Towarzystwo podchwyciło. "Henias! Tam są drzwi otwarte. A może go wywalimy za halę?" - wołają. Ja im, że nie ma sprawy. Kolejna kontra, następna piłka jest już dalsza. Januszek znów się wścieka, że za daleko. Po chwili jeszcze jedna. Piłka na końcową linię. Januszek ją chwyta, a drzwi otwarte. I wylądował 5 metrów za halą w kartoflisku. Wraca na halę, a cała ławka leży. Jak puścił wiązankę, to później straciliśmy 2 czy 3 bramki, bo nie dało się grać. Ze śmiechu.

J.B.: Ale piłkę złapałem!

Pan, panie Januszu, był jednym z pierwszych polskich zawodników grających w Finlandii.

J.B.: Byłem tam zarówno trenerem, jak i zawodnikiem. 3 razy zdobywałem wicemistrzostwo kraju. W zespole naszego największego rywala było 2 zawodników, którzy później trafili do Bundesligi. Władze klubu pozwoliły im wyjechać jednak dopiero wówczas, kiedy ja wróciłem do kraju. Bo bali się, że z nami przegrają. Później trafiłem zaś do Francji. Tam też zaproponowano mi rolę trenera. I awansowałem do pierwszej ligi.

Później wrócił pan do kraju.

J.B.: Przez 3 lata pracowałem z kobietami, zdobyłem Puchar Polski. W tamtym czasie znajomy szukał ludzi do obsługi systemu automatów, które wprowadzał Totalizator Sportowy. Zatrudnił mnie i przez kilkanaście lat byłem odpowiedzialny za kolektury w całym regionie. Teraz jestem już pracownikiem biurowym, w dziale wsparcia. Ale w krajach, gdzie grałem, wciąż mam kontakty. Zapraszają mnie do siebie, odwiedzają w Polsce, przywożą prezenty.

Kiedyś podarowałem Finom bluzę, w której grałem podczas igrzysk. Zdążyłem o tym kompletnie zapomnieć, a w ubiegłym roku dostałem z klubu paczkę z upominkami dla wnuczek. Czapki, koszulki i moja bluza! Wciągnąłem ją, udało się zapiąć. Wzruszyłem się, poleciały łzy.

H.R.: A powiedz, dlaczego odzyskałeś tę bluzę. Bo facet, który kosił w tym fińskim klubie trawę, umarł. Gdyby nie to, nie miałbyś tej bluzy do dziś.

J.B.: Ale ten facet jest bezczelny. Czasem mu mówię, że chciałbym jeszcze zagrać z nim mecz. Chociaż piętnaście minut. Obiłbym cię w tej bramce strasznie!

H.R.: Możesz sobie pomarzyć. W sumie to parę razy chcieli Januszka z tej kadry wyrzucić, ale ja i Andrzej Szymczak mu odpuszczaliśmy. W ogóle Januszek ma tylko jeden minus. Jak można być dyrektorem totolotka i nie powiedzieć kolegom, jakie wylosują numery? Panowie, a za co on kupił samochód, wybudował działkę z jeziorem?

J.B.: No normalnie, pracuje się.

H.R.: Normalnie, jak się pracuje, to nie jesteś pan w stanie kupić jeziora
z rybami. A ryby w jeziorze na dodatek policzone i żaden kłusownik się na nie
nie porwie. Niech się Polska dowie!

J.B.: Heniu, bądź ty poważny chociaż przy wywiadzie...

H.R.: Przecież zawsze takich udzielam!

Od medalu w Montrealu minęło 40 lat. A wy wciąż się spotykacie.

J.B.: Obozy integrowały, a Zakopane nieraz wracało w koszmarach. Teraz wciąż się spotykamy, jesteśmy w kontakcie, staramy się sobie pomagać. Co roku mamy zjazdy, widzimy się na Piknikach Olimpijskich, odwiedzamy trenerów w urodziny. Co najlepsze, podczas każdego spotkania odkrywamy jakąś nową historię. Bo pamięć już nie ta i nie sposób wszystkiego spamiętać. A my wciąż jesteśmy zespołem.

Rozmawiali: Kamil Kołsut, Grzegorz Wojnarowski

Źródło artykułu: