Czy czegoś żałuję? Nieraz mówiłem, że byłbym zainteresowany pracą z polską reprezentacją. Zawsze byłem wielkim fanem Roberta Lewandowskiego - mówi Raymond Domenech, który prowadził kadrę Francuzów od 2004 do 2010 roku.
Tekst w ramach serii "Trenerzy Mistrzów". Tylko na WP SportoweFakty
Jako trener zdobyłem wicemistrzostwo świata. Prowadziłem też kilkudziesięciu piłkarzy, którzy zrobili światowe kariery. Wszyscy kibice piłki nożnej raczej słyszeli o takich graczach jak Zinedine Zidane czy Thierry Henry. Przeżyłem z kadrą Francji chwile, których inni mogą pozazdrościć - jak na przykład finał mundialu - ale również takie, których nie życzyłbym nikomu. Byłem blisko piłkarskiego raju, ale też blisko piekła. Czy czegoś żałuję? Pół żartem, pół serio nieraz mówiłem, że byłbym zainteresowany pracą z polską reprezentacją. Zawsze byłem wielkim fanem Roberta Lewandowskiego. Praca z nim na pewno byłaby fajnym wyzwaniem. A co do sfery psychologicznej i futbolu, to powiem tak: owszem, piłka nożna dostarcza stresu, ale o wiele bardziej stresowały mnie... deski teatru. Oto moja historia.
***
11 czerwca 2004 roku to bez wątpienia jedna z najważniejszych dat w moim życiu. I chodzi zarówno o sprawy prywatne, jak i zawodowe. Tego dnia urodziła się moja córka Victoire i tego dnia zostałem… selekcjonerem reprezentacji Francji! Takich dni się nie zapomina. Emocje, choć inne, były niesamowite.
Kiedy decydowały się losy mojej nominacji, byłem w szpitalu w Paryżu. Narodziny córki - nawet co do godzin - mniej więcej pokryły się z czasem, kiedy zostałem mianowany selekcjonerem. Albo inaczej: kiedy prezes związku przekazał mi tę informację.Zatem jestem w szpitalu, poród się już zaczął, pojawiają się też w mediach przecieki, że to ja zostanę wybrany. Żartując, z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że najgorzej wyszła wtedy na tym moja Estelle. Bo przecież tam, w szpitalu, tego dnia to ona była bohaterką, to ona przede wszystkim powinna odbierać gratulacje. A tymczasem wyglądało to nieco paradoksalnie. Ona urodziła, a najwięcej gratulacji odebrałem ja.
Dziś myślę, że może to zresztą zrozumiałe, w końcu raczej rzadko im się na porodówce zdarza, że mają pod ręką gościa, który właśnie zostaje wybrany trenerem ich reprezentacji. Co ja mówię "rzadko"?! Pewnie raczej NIGDY.
A czy to ogłoszenie było formalnością? Taką stuprocentową jednak nie. Owszem, wiele na to wskazywało, ale nutka niepewności była. W tym przypadku ostatecznie jednak niespodzianki nie było. Tamten dzień, w podwójnej nowej roli, spędziłem jednak głównie u boku Estelle, w szpitalu, a moja oficjalna prezentacja nastąpiła dzień później.
***
Wybór na stanowisko selekcjonera reprezentacji Francji nie był czymś przypadkowym, miałem przecież ogromne doświadczenie w pracy z najlepszymi piłkarzami naszego kraju. Zdecydowana większość z nich przeszła przez moje ręce w reprezentacji do lat 21, którą prowadziłem 10 lat.
To była prawdziwa kuźnia talentów, które - w wielu przypadkach - potwierdziły później swoją wartość na rynku piłki profesjonalnej. Gdy więc wchodziłem do szatni pierwszej kadry, nie musiałem się "uczyć" piłkarzy. I oni nie musieli uczyć się mnie.
Zawsze chciałem być trenerem, a czy też selekcjonerem? Odpowiem inaczej. Kiedyś nauczycielka zapytała, kim będę chciał zostać, gdy dorosnę. Odpowiedziałem wtedy, że prezydentem kraju. Dziś mogę powiedzieć, że w pewnym sensie mi się udało. Bo posada trenera reprezentacji Francji to jakby namiastka prezydentury. Zainteresowanie, presja, cała ta otoczka…
Oczywiście, gdy wygrywasz, ma to plusy, ale gdy nie idzie… No więc nie objąłem posady w Pałacu Elizejskim, ale miałem taką, która bywała równie eksponowana. A co do prezydentów, to dzięki piastowanej funkcji poznałem osobiście dwóch. Jacques Chirac i Nicolas Sarkozy - ich mam na myśli.***
O tym, jak eksponowana jest pozycja selekcjonera Les Bleus i jaki może mieć wpływ na nastroje społeczne, najlepiej (bo najgorzej to było później) przekonałem się w 2006 roku. To były mistrzostwa świata w Niemczech. Przed mundialem nie szło nam jakoś szczególnie dobrze, atmosfera medialna była napięta. Ale ja byłem przekonany, że idziemy w dobrym kierunku, że będzie dobrze. Któregoś dnia wypaliłem do dziennikarzy: "Ok, widzimy się w finale mistrzostw świata". I tak się stało.
Doprowadziłem Francję do najważniejszego meczu w futbolu. A to, co się wydarzyło w starciu z Włochami… Tego piłkarski świat nigdy nie zapomni, kiedy nagle Zidane uderza głową Materazziego i zostaje usunięty z boiska.
Dlaczego tak zrobił? Nie wiem, naprawdę nie mam pojęcia. Może kiedyś Zinedine powie całą prawdę o tym, co się wtedy wydarzyło w jego głowie. A czy mam o to do niego pretensje? Powiem tak: mógł zostać jeszcze większą legendą. Mógł zostać po raz drugi mistrzem świata, poprowadzić do tytułu kolegów. Zamiast tego już na zawsze ludziom zostanie ten obrazek uderzenia głową. Mogłem ustawić taktykę na ten mecz, mogłem przygotowywać siebie i zespół na wiele wariantów. Ale czegoś takiego nie byłem w stanie przewidzieć. [Francja zremisowała w finale z Włochami w czasie podstawowym 1:1, ale przegrała w karnych 3:5 - przyp. red.]
***
To, moim zdaniem, był decydujący moment meczu. Miał negatywne skutki na mój zespół w najbardziej nerwowym momencie. Nigdy więcej nie chciałem oglądać tych obrazków, w ogóle fragmentów tego meczu.
Po finale do szatni wszedłem później niż piłkarze. Panowała straszliwa cisza. Każdy pewnie myślał to samo: co by było, gdyby Zizou nie wyleciał z boiska. Nie miałem ochoty wtedy przemawiać, ale przemogłem się. Podziękowałem za jego piękną karierę, poprosiłem o brawa dla niego. Zacząłem klaskać, ale nikt się nie przyłączył. Zawodnicy byli jeszcze zbyt wściekli. On sam też nic nie mówił. Siedział znieruchomiały, nieobecny, zupełnie gdzieś odpłynął myślami.
***
O ile mistrzostwa świata, wyjmując sam finał, były naszym sukcesem, o tyle to, co się wydarzyło cztery lata później… Znów przeszliśmy do historii, ale jakże inaczej.
To był ten słynny strajk piłkarzy, o którym mówił cały świat. Straszne, głupie, złe. Zapewne większość pamięta, że zaczęło się od wykluczenia z reprezentacji Nicolasa Anelki, który w przerwie meczu wdał się w awanturę ze mną. Anelka został odesłany do domu, ale kłopot pozostał. Długo nie wiedziałem, co piłkarze kombinują, nikt nie chciał mi powiedzieć. No i wymyślili…
Tamte momenty to istny koszmar. Czułem się wtedy "straszliwie sam", dlatego taki jest tytuł mojej biografii. Kiedy już wiadomo było, że chcą odmówić udziału w treningu, robiłem wszystko, aby ich od tego odwieść. Niestety, uparli się i nic to nie dało. No i poszedł ten przekaz w świat.
Dla mnie to był dramat. Popełniłem tamtego dnia kilka błędów, a jednym z nich było to, że sam odczytałem przygotowaną przez zespół kartkę z oświadczeniem. Bo oczywiście wśród nich nie było odważnego, który by to zrobił.
Dla mnie to, co zrobili, było niewybaczalne. Źle pojęta solidarność z wyrzuconym piłkarzem przemieniła się w jeden z największych skandali w historii reprezentacji. Histeria, jaka się rozpętała wokół tej afery, była gigantyczna. Oczywiście, cierpiała też moja rodzina. W dniu, w którym wróciłem z RPA do domu, mój trzyletni syn, do którego docierały wcześniej fragmenty tego, co się działo, zapytał mnie: "Tato, ale nie pójdziesz do więzienia, prawda?".***
Niektórzy mówili, że to, co się wydarzyło w RPA, było karmą za to, w jaki sposób awansowaliśmy na mundial. A stało się to po meczach barażowych z Irlandią. To właśnie wtedy, w Dublinie, Thierry Henry zagrał piłkę ręką, sędzia niczego nie zauważył, a chwilę potem Gallas strzelił gola. Co mogę dziś powiedzieć? Nie miałem wpływu na tę sytuację. Dziś oczywiście już by się to nie wydarzyło, VAR skorygowałby tę sytuację i koniec. Ale wtedy VAR-u jeszcze nie było.
Oczywiście znów rozpętała się medialna histeria, którą nakręcali między innymi właśnie Irlandczycy. Tylko że jakoś zapominali, że sami awansowali do baraży dzięki rzutowi karnemu, który niesłusznie otrzymali po tym, jak ich napastnik udawał, że był faulowany.
Nie pochwalam ani tego, ani ręki Henry'ego, ale skoro mówimy o błędach sędziowskich, to nie traktujmy tego wybiórczo. Selekcjonerowi RPA, który określił to właśnie jako karmę, Brazylijczykowi Parreirze, nie podałem za to ręki i do dzisiaj tego nie żałuję.
***
Prowadziłem w karierze wielu piłkarzy klasy światowej. Który z nich był najłatwiejszy w prowadzeniu, a który najtrudniejszy? Najłatwiej pracowało się z Claudem Makelele. Nigdy nie sprawiał żadnych kłopotów. Zawsze entuzjastycznie nastawiony, cieszył się tym, co robił. Praca z nim była czystą przyjemnością. Natomiast najtrudniejszy, czy też najbardziej wymagający? Lilian Thuram. Zawsze chciał jak najlepiej rozumieć, dlaczego robimy to czy tamto. Cały czas dopytywał, starał się wszystko jak najlepiej "rozgryźć".
***
Futbol to coś, co kochałem od zawsze. Szybko awansowałem do piłki seniorskiej i dlatego nie zdałem matury. Nie zgłosiłem się na egzamin z filozofii, bo tego dnia grałem z Olympique Lyon finał Pucharu Francji. A potem zawodowa kariera pochłonęła mnie jeszcze bardziej, więc już nie było kiedy wrócić do tematu edukacji.
W pewnym momencie zacząłem się realizować w teatrze. I z ręką na sercu przyznam, że o ile piłka niesie za sobą stresujące momenty, o czym wiele razy sam się przekonałem, mnie o wiele bardziej stresowały występy na deskach teatru. Z drugiej strony, teatr bywał wspaniałą odskocznią od futbolu. Bo choć piłka nożna to moja wielka miłość, to czasem każdy potrzebuje zanurzyć się w czymś innym.
***
Czy czegoś żałuję z piłkarskiej lub szkoleniowej kariery? Wiem, że popełniłem trochę błędów, ale kto ich nie popełnia? Pół żartem, pół serio nieraz mówiłem, że byłbym zainteresowany pracą z polską reprezentacją. Zawsze byłem wielkim fanem Roberta Lewandowskiego. Praca z nim na pewno byłaby fajnym wyzwaniem. To od wielu lat jeden z moich ulubionych napastników. Bardzo długo, przed dużą imprezą, to właśnie jego typowałem na króla strzelców. Czy to EURO, czy mistrzostw świata. W końcu zrozumiałem jednak, że on korony na takim turnieju nie zdobędzie, bo Polska nie jest na tyle silna, aby zagrać na imprezie dużo meczów. Ale nie zmienia to mojej oceny o tym piłkarzu. Robert Lewandowski to napastnik wybitny i niech cieszy - nie tylko polskich - kibiców swoją grą jak najdłużej.
Raymond Domenech dla WP SportoweFakty