W tym artykule dowiesz się o:
[b]
Pistolety i grzyby[/b]
W hali odlotów została wyhamowana rozwijająca się kariera trenerska Mieczysława Broniszewskiego. To jeden z najwybitniejszych szkoleniowców w historii polskiej piłki młodzieżowej z brązowymi medalami mistrzostw świata do lat 20 w 1983 i Europy z osiemnastolatkami w 1984 roku. Przez jego zespoły przewinęły się późniejsze tuzy polskiego futbolu - Józef Wandzik, Marek Leśniak, Andrzej Rudy, Roman Kosecki czy Jacek Ziober.
W grudniu 1987 roku Broniszewski z zespołem U-17 wylatywał na Euro do Izraela. Został wytypowany do kontroli osobistej, w czasie której znaleziono przy nim złotą monetę, dwa pistolety mające być muzealnymi przedmiotami oraz... marynowane grzyby. Szkoleniowiec nie przyznał się do winy i przypuszczał, że został wrobiony przez jednego z trenerów, który później szybko zrobił sporą karierę. Broniszewski w trenerskim zawodzie odnalazł się wkrótce w Stilonie Gorzów Wielkopolski.
Szczekanie na szakali
To właściwie nie było na Okęciu, ale w samolocie do Amsterdamu, na mecz reprezentacji Polski z Holandią późną jesienią 1979 roku. Piłkarze byli wkurzeni na media za niezasłużoną ich zdaniem krytykę. To wówczas Orły zaczęły... szczekać na widok dziennikarzy. Roman Kołtoń na polsatsport.pl pisał: "Boniek na Waldstadionie we Frankfurcie nad Menem wystąpił 13 maja 1980 roku. Niemcy szykowali się do finałów mistrzostw Europy we Włoszech. Aby rudowłosy as naszej drużyny narodowej mógł wystąpić, PZPN musiał skrócić mu karencję po aferze w samolocie do Amsterdamu. Wówczas piłkarze szczekali na dziennikarzy. Boniek zawsze podkreślał: 'Ja nie szczekałem'. Grzegorz Lato, który wówczas również był zawieszony, ale krócej, przyznaje: 'Zbyszek nie szczekał', ale wcześniej powiedział do jednego z reporterów: 'Jest z nami szakal...' I od tego wszystko się zaczęło".
Wspomniane dyskwalifikacje - w różnym wymiarze - posypały się dla Bońka, Laty, Stanisława Terleckiego i Antoniego Szymanowskiego. Nagany otrzymali również trener reprezentacji Ryszard Kulesza i kierownik drużyny, wiceprezes PZPN Janusz Cieślak, za to, że nie zareagowali na naganne - jako podano w uzasadnieniu Wydziału Dyscypliny - zachowanie sportowców.
Zmiana szyldu
Wicemistrzostwo olimpijskie przywiezione z Barcelony w 1992 roku miało swój smak. Kibice w Polsce byli spragnieni sukcesu. Poprzednio na wielkiej imprezie Biało-Czerwoni grali w Meksyku (1986), na medal czekano jeszcze dłużej. Kiedy więc ekipa Janusza Wójcika podbijała Hiszpanię, Andrzej Juskowiak, Wojciech Kowalczyk, Ryszard Staniek stali się z dnia na dzień bohaterami tłumów. Gospodarzom w finale nie dali rady, ale i tak byli wielcy. W kraju czekały na nich - uprzedzając fakty - splendory. Miłość kibiców oraz finansowe gratyfikacje, w tym Polonezy Caro w kolorze złotym po jednym na głowę. Ale najpierw był powrót z gorącej Hiszpanii... W "PN" z 18 sierpnia 1992 trzy grosze do całej sprawy postanowił wtrącić Janusz Atlas. Mniejsza o całość felietonu pt. "Sprawa do załatwienia", natomiast opis atmosfery panującej na lotnisku w oczekiwaniu na bohaterów wart jest zacytowania: "Zaniosło mnie na nowy terminal portu lotniczego na Okęciu, żeby uczestniczyć w uroczystości powitania olimpijczyków wracających z Barcelony. Piłkarzy - w szczególności. Zaraz powiało pozaprzeszłym reżimem. Prezesi przy tacach, z szampanem, wyfraczeni i zadowoleni z siebie, bo to przecież oni tymi ręcamy zdobyli na igrzyskach katalońskich kilkanaście medali. Więc prezesi stoją w saloniku dla VIP-ów i czekają. Za to lata jakiś ministerialny piesek i przegania dziennikarzy. Prasa - won! Powitanie będzie, ale we własnym, doborowym gronie. Zajechał autokar i pojawili się uradowani (niektórzy aż za bardzo) nasi ulubieńcy." Piłkarze rozmawiają z dziennikarzami. Jusko już snuje plany odnośnie gry w Sportingu Lizbona. - Prezes Sportingu Mauro Cintro był na finałowym meczu na Camp Nou - mówił król strzelców turnieju. Z kolei kapitan Jerzy Brzęczek przekonywał: - Nie ulega wątpliwości, że tego sukcesu nie można zmarnować. Warto inwestować w tę drużynę. Na pewno kilku piłkarzy powinno znaleźć się w pierwszej reprezentacji, ale nie chciałbym, aby rozniecano sztuczny konflikt między tymi drużynami, piłkarzami i trenerami.
Tego konfliktu nikt nie chciał, niemniej słowa Kowalczyka, po lotnisku paradującego z efektownym jasnym kapeluszu, zaskoczyły kibiców, dziennikarzy i wywołały poruszenie w PZPN. To wtedy miały paść słynne słowa: "Zmieniamy szyld i jedziemy dalej". To wtedy Kowal miał powiedzieć (wciąż ten sam numer "PN"), że Kazimierz Górski, Jerzy Lechowski i Marek Pietruszka nie powinni pracować w PZPN, a budowa pierwszej reprezentacji powinna wyglądać w ten sposób, iż w 70 procentach stanowiłaby ją drużyna olimpijska, jedynie uzupełniona kilkoma starszymi graczami jak Roman Kosecki, Robert Warzycha czy Jacek Ziober.
Niedawno w wywiadzie udzielonym portalowi natemat.pl Wójcik wrócił do tych wydarzeń: - Padło wtedy pamiętne hasło. Rzucone przez zawodników, podtrzymywane przeze mnie: Zmieniamy szyld i jedziemy dalej. Ale różnym ludziom w związku to nie pasowało. Dlatego, bo to by ich odsunęło od żłoba. Niestety, nie dopuszczono wtedy tych, którzy powinni wejść do reprezentacji. Zawodnikom zarzucono arogancję i pychę. Atakowano Kowalczyka, Juskowiaka, mnie, że ich popieram. Nagle zapomniano, jak w Barcelonie rżnęliśmy klientów...
Poczuli cash
Polski światek piłkarski bez trenera Bogusława Kaczmarka nie byłby taki sam. To postać wyjątkowa, bo obok niepodrabialnych bon motów, należy do osób, które nie robią z siebie bohaterów wyłącznie we własnych opowieściach. Sezon 1999-2000 to rollercoaster w historii Stomilu Olsztyn - z jednej strony na trybunach przygrywa orkiestra dęta, a doping prowadzi wodzirej, z drugiej klub staje się jednym z atrakcyjniejszych miejsc do zarobkowania na ekstraklasowej mapie dzięki inwestycjom sponsora w osobie Romana Niemyjskiego. Pojawiły się plany podboju Ligi Mistrzów, klub miał być budowany w oparciu o młodych perspektywicznych zawodników i wybrane gwiazdy. Niestety, mydlana bańka pękła...
Upadek węglowego imperium biznesmena szybko przełożył się na Stomil. Wstrzymano wypłaty i klub ledwo zbierał środki na bieżącą działalność. Światełko w tunelu pojawiło się po sprzedaży do Feyenoordu Rotterdam bramkarza Zbigniewa Małkowskiego. Problem w tym, że na 400 tysięcy niemieckich marek chrapkę miał również Niemyjski. Po pieniądze do Holandii osobiście udał się trener Kaczmarek, a po powrocie na Okęciu na Boba czekały dwie grupy chętne na gotówkę.
- Pojechaliśmy w trzynastu do Warszawy. Gdy na lotnisku pojawił się trener Kaczmarek ze Zbyszkiem Małkowskim, szybko otoczyliśmy ich wianuszkiem - czuliśmy cash - i do samochodów. Nagle podszedł do nas dyrektor klubu i dwóch panów bez karków, żądając zwrotu pieniędzy i wygrażając. Byli jednak trochę zaskoczeni tym, że jest nas tak wielu. Zapakowaliśmy się do czterech samochodów i wróciliśmy do domu, ale na wszelki wypadek inną trasą, nie siódemką Warszawa - Gdańsk. Paru z nas przespało się z tą walizką w hotelu, a na drugi dzień zrobiliśmy z trenerem listę płac i podzieliliśmy forsę... Jeśli od października nie dostaje się wynagrodzenia!? Tylko przed obozem w Cetniewie, w styczniu, wypłacono nam po pięćset złotych, na Wielkanoc to samo i jeszcze raz po jakimś meczu. Jak tu nie być zdesperowanym?! - opisywał sytuację zawodnik Stomilu i naoczny świadek zdarzeń Paweł Holc ("Piłka Nożna" 42/2000).
Winko na pokładzie
To już najnowszy rozdział w piłkarskich historiach, których świadkiem był przebudowany port na Okęciu, znany obecnie jako Lotnisko Chopina w Warszawie. Mamy koniec października 2010 roku. Na pokładzie samolotu z Kanady w grupie kadrowiczów wracających z mini tournee po Ameryce Północnej obok siebie siedzi dwójka reprezentantów, a prywatnie przyjaciół - Michał Żewłakow i Artur Boruc. Obrońca i bramkarz złamali zakaz spożywania alkoholu racząc się winem na pokładzie samolotu co nie uszło uwadze trenera Franciszka Smudy. Ważny wątek rozegrał się już w hali przylotów na Okęciu, podobnie jak przed wylotem za ocean kiedy paparazzi na lotnisku przyłapali wspomnianą dwójkę na papierosie.
Selekcjoner wymknął się tylnym wyjściem. Żewłakow wyszedł do dużej grupy dziennikarzy ubrany w koszulkę meczową Chicago Bulls, z czapką z daszkiem na głowie, tłumacząc, że zgrupowanie zakończyło się po śniadaniu jeszcze w hotelu w Montrealu i miał prawo wsiąść na pokład w cywilnych ciuchach. Kapitan długo odpowiadał na pytania dziennikarzy, ale jeszcze nie na temat afery z winem - ta ujrzała światło dziennie dopiero później, a zainteresowani z mediów dowiedzieli się, że nie otrzymają powołania na towarzyskie spotkanie z Wybrzeżem Kości Słoniowej.
Żewłak do drużyny narodowej wróci jeszcze tylko na jeden mecz - pożegnalne spotkanie z Grecją, a tak wyczekiwane finały mistrzostw Europy w 2012 roku będą przeżywać z Borucem jako widzowie. Zdaniem wielu Smuda już wcześniej chciał pozbyć się tych piłkarzy z drużyny, szukał tylko pretekstu.
- Ciekawe, że zostali przyłapani akurat w duecie, prawda? Tylko żeby była pełna jasność - nigdy nie zabraniałem piłkarzom poćmić dymka. Nawet mój ulubieniec Tomek Łapiński miał na to zgodę, tylko z zastrzeżeniem, żeby się nie krył z tym po kiblach, bo dorosłemu facetowi już nie wypada - mówił w wywiadzie na naszych łamach ówczesny selekcjoner w nawiązaniu do pierwszego aktu wydarzeń z bramkarzem i obrońcą w rolach głównych.
Żewłakow do sytuacji na pokładzie samolotu najszerzej odniósł się w telewizyjnym programie Kuby Wojewódzkiego na antenie TVN przedstawiając swoją wersję wydarzeń: - Siedzieliśmy z tyłu samolotu razem z Arturem Borucem, obok nas była jeszcze starsza Hinduska. Artur rozmawiał z nią, popijaliśmy takie małe wina podawane na pokładach samolotu. Nagle przyszedł selekcjoner i zaczął na nas krzyczeć, że wszyscy są niezadowoleni z powodu naszego zachowania, że jakąś wiochę robimy. Odpowiedziałem, że jedyną osobą, której coś się nie podoba jest on sam.
Po latach nie zapomniał też wetknąć szpilki trenerowi na Gali Tygodnika "Piłka Nożna" w 2014, kiedy w imieniu przebywającego na zagranicznym zgrupowaniu warszawskiej Legii Dusana Kuciaka odbierał statuetkę dla Obcokrajowca Roku. Było trochę śmiechu... - A korzystając z okazji to mam jeszcze pytanie do trenera Smudy. Trenerze, czy ja się będę mógł dzisiaj napić wina bez konsekwencji? - zapytał ze sceny siedzącego na widowni Franza, wówczas szkoleniowca Wisły Kraków.
Żmija, Śruba i dolary
Koniec lat sześćdziesiątych, ofensywny kwintet Legii - Jan Pieszko, Kazimierz Deyna, Robert Gadocha, Lucjan Brychczy i Janusz Żmijewski budzi postrach nie tylko na polskich boiskach. Ten ostatni, prawoskrzydłowy jakich niewielu było w polskim futbolu - z legendarną kiwką, centrą, strzałem. Żmija, Koń, Pele, Jojo - tak na niego mówiono. Przy całej swojej klasie postać poza boiskiem nietuzinkowa. Żartowniś, trefniś, do tańca i różańca, facet z krwi i kości, niestroniący od wesołych imprez.
To była wielka Legia. Zespół, który wiosną 1970 roku dotarł do półfinału Pucharu Mistrzów, gdzie czekał już - Feyenoord Rotterdam. Holendrzy w Warszawie wywalczyli bezbramkowy remis, drugi mecz nie zapowiadał się dla legionistów ciekawie. Mistrzowie Polski przed rewanżem postanowili spędzić trochę czasu na zgrupowaniu w NRD, by zasięgnąć języka o Feyenoordzie, który wyeliminował wcześniej Vorwaerts Berlin. Nim jednak Legia opuściła kraj, jej szanse na awans zostały lekko nadwerężone. Cały poniższy ustęp pochodzi z Encyklopedii Piłkarskiej Fuji wydawnictwa GiA, tom 2 kolekcja klubów, Legia Warszawa:
"Na lotnisku Okęcie, już po przejściu przez posterunki kontrolujące paszporty, do zebranych w grupie piłkarzy podszedł celnik z pytaniem czy nie przewożą czegoś, co wymaga oclenia. Nikt się nie odezwał. A zagraniczne środki płatnicze? - brzmiało następne pytanie. I tak zaczęła się afera. Piłkarze Legii padli ofiarą waśni między wojskiem a milicją, czyli Ministerstwem Obrony Narodowej a Ministerstwem Spraw Wewnętrznych. Ktoś z tego drugiego zadzwonił na lotnisko z informacją jacy piłkarze przewożą dolary. Miało to wszelkie znamiona prowokacji, ale nikt nie pytał o okoliczności. Grotyński i Żmijewski przyznali się do posiadania sumy dolarów, która dziś wzbudza śmiech - było tego coś koło tysiąca na głowę, ale w tamtych czasach potraktowane zostało jako ciężkie przestępstwo dewizowe. W ruch poszły telefony. Obydwu winowajców przepuszczono przez granicę, ale gwarantem miał być prezes klubu, gen. Zygmunt Huszcza, który w związku z tym musiał zmienić swoje zawodowe plany, bo nie było go na lotnisku. Mało tego, ponieważ do meczu pozostawało jeszcze kilka dni, wojsko zorganizowało w trybie alarmowym dwa autokary zaufanych żołnierzy WSW, którzy mieli pojechać do Rotterdamu jako kibice i - na wszelki wypadek - pilnować piłkarzy, gdyby któremuś zachciało się wybrać wolność. Potem okazało się, że wrócili wszyscy członkowie ekipy, natomiast trudno było doliczyć się żołnierzy-kibiców."
W takiej atmosferze nikt chyba nie mógł się skupić na grze. Bano się powrotu do Polski. Feyenoord miał ogromną przewagę, wygrał gładko 2:0. Obaj "przemytnicy" grali jednak dalej. W następnym sezonie PZPN zarządził dyskwalifikację Żmijewskiego, który przez pewien czas nie mógł grać w piłkę. Bramkarz Grotyński, postać może jeszcze bardziej szalona i kolorowa niż Jojo, występował na boisku cały czas, ale otrzymał inne formy kary. Śruba i jego Ford Mustang to były stałe elementy nocnego życia stolicy. Bawił się na całego. Czasem ponoć w tej zabawie zatracał. Cytat za legia.com: "Afera na Okęciu nie była jedyną, która przypadła mu w udziale. Działając we współpracy z warszawskim światkiem przestępczym wpadł na próbie szmuglowania dużej ilości złota. Tym razem pobłażania ze strony władz już nie było. Z dwuletnim wyrokiem trafił do celi aresztu przy ulicy Rakowieckiej, gdzie momentalnie stał się ważną postacią".
Trudno oprzeć się wrażeniu, że kara była zwykłą pokazówką. Ucierpieli dwaj piłkarze Legii, choć pewnie wcale nie byli najbardziej winni, bo wśród samych sportowców można było znaleźć przecież lepszych kontrabandzistów...
16 lat temu Żmija wpadł do redakcji "Piłki Nożnej" mieszczącej się wówczas w Alejach Jerozolimskich. Przyleciał z Kanady. Elegancki pan, z zawadiackim wąsikiem, świetną sylwetką. Wspominał wtedy: - Wyjeżdżając na mecze zagranicę przy okazji wywoziło się na sprzedaż wódkę, kryształy, kawior, a przywoziło modne ubrania, jakich wtedy u nas nie było. Wywożenie dewiz, jak wtedy nazywano obcą walutę, było karalne. Teraz kwota dwóch i pół tysiąca dolarów, z jaką przyłapano mnie i Władka Grotyńskiego, nie wzbudza większych emocji. Natomiast wtedy sprawa ta złamała nasze kariery. Zresztą pieniądze jakoś nigdy się mnie nie trzymały, lubiłem hazard... Odwieszono mnie, kiedy reprezentacja zdobyła złoty medal olimpijski w Monachium. Zostałem jednak zwolniony dyscyplinarnie z wojska, mogłem przejść do klubu cywilnego, więc skorzystałem z oferty Ruchu Chorzów...
Dolarowa afera odbiła się na karierach dwóch ulubieńców stolicy. Zwłaszcza Grotyńskiego. Późniejszą karę więzienia mu skrócono. Bronił jeszcze w Zagłębiu Sosnowiec i Mazurze Karczew. Karierę skończył w wieku 30 lat. Nie miał pomysłu na życie po życiu. Albo inaczej - miał zły pomysł. Alkohol, handel walutą jako cinkciarz, w końcu zawał serca w wieku 57 lat. Tak zmarł legendarny bramkarz, zapomniany niemal przez wszystkich.
Banda czworga
Hasło "Afera na Okęciu" ma jednoznaczne skojarzenia. Wydarzenia, które miały miejsce pod koniec 1980 roku można określić jako królową wszystkich afer. Zakończyła się trzęsieniem ziemi - dymisją selekcjonera reprezentacji Polski Kuleszy i dyskwalifikacją czterech gwiazdorów drużyny.
Rzecz działa się pod koniec listopada. W warszawskim hotelu Vera reprezentacja Polski miała zbiórkę przed wyjazdem na eliminacyjny mecz z Maltą. Co się wówczas działo? Wieczorem z hotelu wyszło kilku (kilkunastu piłkarzy?), żeby się trochę rozerwać. Józef Młynarczyk i Włodzimierz Smolarek trafili do kultowej Adrii, czyli byli na świeczniku. Smolarek w nocy miał wrócić do hotelu, z kolei Młynarczyk biesiadować do rana z dziennikarzem Wojciechem Zielińskim. Kiedy o świcie trafili do hotelu, czekali tam na nich, a właściwie głównie na Młynka, członkowie kierownictwa ekipy. Poinformowany o wszystkim został selekcjoner, który noc spędził w swoim warszawskim mieszkaniu. Bramkarz miał zostać w kraju. Decyzję szefa kadry piłkarze poznali sadowiąc się w autokarze na lotnisko. Według śledztwa prowadzonego przez Wydział Dyscypliny zaprotestowali przeciwko tej decyzji Zbigniew Boniek, Władysław Żmuda i Stanisław Terlecki grożąc, że bez bramkarza nie wejdą do autokaru. Terlecki, wówczas doskonały skrzydłowy, kandydat na gwiazdę nie tylko Biało-Czerwonych, w swojej książce "Pele, Boniek i ja" całe zdarzenie tak zapamiętał:
"Żmuda, Boniek i ja byliśmy już wtedy w autokarze, Do autokaru chciał wejść też Młynarczyk, ale Blaut (Bernard, asystent selekcjonera - przyp. red.) stanął w drzwiach i nie zamierzał go przepuścić... - Weźmy go chociaż na lotnisko, tam zobaczy go na własne oczy selekcjoner Kulesza i zdecyduje, czy Józek jest trzeźwy czy nie - próbowałem negocjować. - Decyzja już zapadła. Młynarczyk nigdzie nie pojedzie - mówił Blaut, bo to on moim zdaniem podjął tę decyzję... Chwytając się ostatniej deski ratunku, wezwałem na pomoc kolegów z rady drużyny - Bońka i Żmudę. I zaczęła się przepychanka. Nikt nie chciał ustąpić, a wszyscy byliśmy tak podenerwowani, że mogło nawet dojść do rękoczynów..."
Ostatecznie pojechali wszyscy, a Młynarczyka prywatnym samochodem zawiózł na lotnisko właśnie Terlecki. Tam czekał już cały sztab kadry z Kuleszą oraz grupką dziennikarzy. Terlecki w swojej książce przekonuje, że ktoś powiadomił specjalnie żurnalistów, by nagłośnili sprawę, skoro kamery były już rozstawione, wszystko przygotowane do kręcenia... Targi wciąż trwały, ostatecznie kadra odleciała do Rzymu w komplecie, tam była na audiencji u papieża Jana Pawła II. Piłkarze byli dumni, że okazali się solidarni. W kraju media pisały o "bandzie czworga". Atmosfera gęstniała, pewne było, że zaraz po powrocie polecą głowy. Jeszcze we Włoszech kadrowicze uradzili, by Józek zapłacił 15 tysięcy złotych kary za swoje zachowanie i przekazał je na dom dziecka. Wysłali teleks do Warszawy ze swoją propozycją. Wszystko na nic.
Kulesza stracił pracę. 22 grudnia zapadły wyroki w sprawie zawodników. Zbigniew Boniek, Stanisław Terlecki - rok bezwzględnej dyskwalifikacji; Władysław Żmuda, Józef Młynarczyk - osiem miesięcy bezwzględnej dyskwalifikacji, a dla bramkarza aż dwa lata na kadrę; Włodzimierz Smolarek - dwa miesiące, w zawieszeniu na pół roku. Żmudzie zawieszono karę już w lutym 1981, Bońkowi i Młynarczykowi w lipcu tego roku. Do winy nie przyznał się Terlecki, który już nigdy nie zagrał w drużynie narodowej. Natomiast pozostali banici staraniem między innymi następnego selekcjonera Antoniego Piechniczka, dość szybko wrócili do kadry i wkrótce mogli cieszyć się z III miejsca wywalczonego na mundialu w Hiszpanii.
Michał Czechowicz, Zbigniew Mucha [b]Czytaj więcej w PN