Dariusz Tuzimek: Dzień Kibola, czyli finał Pucharu Polski (opinia)

Materiały prasowe / Na zdjęciu: Dariusz Tuzimek
Materiały prasowe / Na zdjęciu: Dariusz Tuzimek

Gdy finał piłkarskiego Pucharu Polski odbywa się na Stadionie Narodowym, to większa jest gwarancja, że będą burdy niż gole. A do tego minister sportu staje po stronie kiboli.

W tym artykule dowiesz się o:

Tak jest od lat. I zazwyczaj nikt nie poczuwa się do winy. Podobnie jest w tym roku. Prezydent miasta wskazuje na straż, straż na prezydenta, prezes PZPN grozi, że zabierze finał stolicy, a minister sportu próbuje na tym wszystkim zbić kapitał polityczny, bo akurat ma okazję zaatakować ważnego urzędnika z wrogiej partii.

A że nikt w tym wszystkim nie przejmuje się rozwiązaniem problemu? Widocznie nikt go nie szuka, bo gdyby szukał, to przecież by znalazł.

W tym roku problemem finału Pucharu Polski (mecz odbył się w poniedziałek, Raków 3:1 pokonał Lecha Poznań) wcale nie było to, że wydano zakaz wnoszenia flag i banerów większych niż 2 x 1,5 metra. Bo w poprzednich latach takiej decyzji administracyjnej nie było, a do zadym i tak dochodziło. Teraz też tradycji stało się zadość. Mecz był okazją do manifestacji siły kiboli.

ZOBACZ WIDEO: "Z Pierwszej Piłki". Żaden Polak nie dokonał tego co Lewandowski. Ten rekord może przetrwać wieczność

Niemal co roku, zamiast koncentrować się na futbolu, oglądamy swoistą "kiboliadę", czyli igrzyska w tym, która grupa chuliganów lepiej się pokaże w stolicy. Ot taki nieoficjalny "Dzień Kibola" w dniu piłkarskiego święta. Z piłką nożną oczywiście nie ma to wiele wspólnego, ale już się przyzwyczailiśmy, że kradną nam ją faceci w kominiarkach i coraz mniej nas to uwiera. Kluby - bez wsparcia państwa - dawno się poddały, zawierając z bossami z trybun mniej lub bardziej zgniłe kompromisy.

W Polsce nadal nie ma woli rozwiązania problemu kiboli. Ba, dziś nawet się ich kokietuje i walczy o ich sympatię. Głosy ludzi w kominiarkach i szalikach są przy urnach nie do pogardzenia. Po zadymach na poniedziałkowym finale minister sportu Kamil Bortniczuk na Twitterze sprawnie używa patriotycznych argumentów, że przecież oprawy są elementem kibicowania i że są one - jakże by inaczej! - często patriotyczne. Więc w domyśle powinny być dozwolone.

Jakby to, że coś jest patriotyczne, było wystarczającym rozgrzeszeniem niecnych celów, do których te oprawy w poprzednich latach były wykorzystywane.

Ja - w odróżnieniu od pana ministra - zapamiętałem, że w tych wielkich oprawach były przemycane na stadion race. Ogromne płachty materiału były używane jako parawan, który nie tylko uniemożliwiał identyfikację zadymiarzy, ale także pozwalał na bezkarne strzelanie racami ze specjalnych rakietnic. Udało się w ten sposób podpalić nawet - zawieszone bardzo wysoko - poszycie dachu Stadionu Narodowego.

Można było też strzelać racami w kibiców siedzących w innych sektorach. Co w jednym, bardzo głośnym przypadku, skończyło się na poważnym poparzeniu skóry kibica. Sądził się on później z PZPN i nawet wygrał odszkodowanie, choć związek - zarządzany jeszcze wtedy przez Zbigniewa Bońka - trwał na stanowisku, że nie ponosi odpowiedzialności za to wydarzenie.

I tu jest właśnie pies pogrzebany. Bo zmieniają się prezesi PZPN, zmieniają się ministrowie sportu, a nawet władze Warszawy, a problem nadal pozostaje nierozwiązany. Łatwiej jest wręczać medale na trybunie honorowej, niż zająć się zapewnieniem bezpieczeństwa i porządku. Zatem problem nadal pozostaje sierotą. Nikt nie uważa go za swój.

Raków Częstochowa zdobył trofeum po raz drugi z rzędu
Raków Częstochowa zdobył trofeum po raz drugi z rzędu

Dzisiaj nawet prezes PZPN działa jak polityk. Jego straszenie, że Warszawa będzie miała odebrany finał Pucharu Polski to chyba jednak fanfaronada. Bo niby co takiego ma Warszawa z tego finału?

Bo już to, że mecz sezonu w krajowej piłce odbywa się w stolicy, na największym stadionie w kraju, tylko dodaje imprezie prestiżu. Nie mówiąc o tym, że jednocześnie pozwala związkowi maksymalizować zyski. Zabranie finału Warszawie to byłby strzał w stopę PZPN i powrót do smutnych czasów, gdy ta impreza była bezdomna i funkcjonowała na zasadzie objazdowego cyrku.

Bywało, że działacze związku zmieniali lokalizację finału niemal w ostatniej chwili, wciskając ją komu popadnie. Ale i wtedy były zadymy. W tych czasach zamierzchłych (np. w 1980 roku w Częstochowie) jak i bardziej współczesnych (np. w 2011 w Bydgoszczy).

Organizacja finału Pucharu Polski to nie jest problem jakiegoś miasta, straży czy lokalnych władz. Wyłącznie państwo może zrobić porządek z kibicami, ale akurat w tej kwestii jest nieobecne. Oddało swoją władzę.

Oglądamy więc chaos i bałagan. Gaz, dymy, policjantów na koniach pałujących ludzi pod stadionem. Kiboli, którzy nie mogąc realizować swoich celów, mają taką władzę, że nie pozwalają nikomu ze swoich wejść na stadion. Bo według nich obowiązuje zasada chorej solidarności. Wielu normalnych kibiców z Poznania nie weszło na trybuny, choć miało w nosie te oprawy wielkoformatowe. Mieli bilety, ale zostali postraszeni i sterroryzowani.
 
Jeśli ktoś z Poznania przyjechał z dzieckiem i nie wszedł na stadion, to za rok nie wróci. Tak właśnie kibole kradną nam piłkę nożną. A wszyscy ci, którzy mogliby rozwiązać problem, zajmują się jałowym przerzucaniem winy na innych.

Za rok zobaczymy takie same obrazki. Może tylko kolory szalików się zmienią.

Dariusz Tuzimek

Źródło artykułu: