Piotr Tomasik: Chyba z wielką ulgą opuszcza pan Szwecję, prawda?
Marcin Burkhardt: Czy z wielką ulgą, nie wiem. Ale na pewno z dużą radością, bo zależało mi na tym transferze. Gdy tylko z bliska zobaczyłem, jak wygląda Metalist, wiedziałem, że chcę tutaj grać. To wielki klub na Ukrainie i będę miał w Charkowie nieporównywalnie lepsze warunki do rozwoju, niż w Polsce.
Porozmawiajmy jeszcze chwilę o Szwecji. Przeprowadzka do IFK Norrkoping była wielkim błędem?
- Wcale tak nie uważam. Może pod względem sportowym nie wyglądało to najlepiej, ale ten wyjazd był mi bardzo potrzebny. Przede wszystkim zmienił mnie mentalnie. Nauczyłem się cieszyć z małych rzeczy, moje podejście do piłki jest teraz zupełnie inne. Zmieniło się zdecydowanie na duży plus. Na pewno duży wpływ miała na to także moja kontuzja, która wykluczyła mnie z gry aż na dziewięć miesięcy. Były huśtawki nastroju, ale to mnie wzmocniło psychicznie. Teraz nie jest łatwo mnie złamać. Oprócz tego, w Szwecji nauczyłem się twardej gry. Tam przez 90 minut jest walka, walka i jeszcze raz walka. Czyli dokładnie to, czego nie pokazywałem na polskich boiskach. Teraz mam większy bagaż doświadczeń, jestem lepszym piłkarzem.
Nie było panu łatwo odejść z klubu...
- Walka między mną a prezesami trwała blisko miesiąc. To znaczy walka, w sensie negocjacje... Szwedzi długo nie chcieli mnie puścić, choć oferowano im niezłe pieniądze. Ostatecznie dostali bardzo dużą kwotę. Zwłaszcza jak za zawodnika, który przez dziewięć miesięcy leczył kontuzję i grał w drużynie z dołu tabeli drugiej ligi. Tam akurat najwyższy poziom nie jest.
Metalist zapłacił za pana 600 tysięcy euro, ale i tak sporo utargował. Na początku Norrkoping żądało okrągły milion. Kwota wzięta z kosmosu!
- Tuż przed wyjazdem na testy do Charkowa, powiedziałem Ukraińcom, jakiej kwoty żądają za mnie Szwedzi. Okazało się, że była to suma zdecydowanie niższa od prawdziwych oczekiwań. W tej sytuacji zrobiło mi się bardzo głupio, bo nieumyślnie podałem zupełnie mniejszą kwotę. Oba kluby nie mogły dojść do porozumienia i byłem już pogodzony z tym, że zostanę w Norrkoping do końca kontraktu. Ale na szczęście tak się ostatecznie nie stało. Cieszę się z takiego przebiegu wydarzeń, bo trafiłem do silnej drużyny.
Nie wiadomo, co by się z panem stało, gdyby ostatecznie został w klubie. Przecież bardzo nalegał pan na odejście, czym zapewne nie zyskał sympatii prezesów.
- I tu się pan myli. Mentalność Szwedów jest zupełnie inna niż Polaków, co można odczuć na każdym kroku. Z działaczami Norrkoping byłem w dobrym kontakcie, nawet ten spór, który się pojawił, szybko sobie wyjaśniliśmy. Klub bardzo mi pomagał w życiu zawodowym i prywatnym. Bo piłkarz, tak jak każdy człowiek, ma swoje problemy.
Jak pan w ogóle trafił do Metalista?
- Dostałem propozycję przyjazdu na mecz testowy. Skorzystałem z niej i wykorzystałem swoją szansę. Myślę, że zaprezentowałem się wówczas dość dobrze. To był chyba kluczowy argument przy tym transferze.
Miał pan jakieś inne ciekawe propozycje?
- Nie, żadnych konkretnych ofert. Pojawiła się jeszcze jedna opcja transferowa, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Kilka klubów było jeszcze mną zainteresowanych, lecz cena była odstraszająca. Takich pieniędzy za piłkarzy drugiej ligi szwedzkiej raczej się nie płaci. Zwłaszcza że teraz mamy kryzys ekonomiczny.
Nie chciał pan już teraz wrócić do Polski?
- Nie, na razie mi się nie spieszy. Jestem bardzo zadowolony z tego, co jest w Charkowie. To nie jest amatorka, tylko pełen profesjonalizm. Życzyłbym sobie, aby pod względem organizacyjnym tak wyglądały również polskie kluby. Wszystko, czego potrzebowałem, załatwiono mi w ciągu czterech, pięciu dni. Bardzo szybko otrzymałem mieszkanie, wkrótce dostanę samochód. W Metaliście bardzo dbają o zawodników. Nie pozostaje mi nic, jak tylko odwdzięczyć się za to dobrą grą i bramkami.
Zyskał pan znacznie pod względem finansowym. Takich pieniędzy, jakie zarobi pan na Ukrainie, nie płaci się najlepszym piłkarzom w polskiej lidze.
- No cóż... Nie wiem, jakie kontrakty mają zawodnicy w naszej ekstraklasie. Ja jednak ze swojej umowy jestem bardzo zadowolony. Ale tu nie chodzi o pieniądze, one nie są najważniejsze. Trafiłem do świetnego klubu, w którym chcę się rozwijać. Widać, że chcą tutaj budować mocny zespół.
Gdy grał pan w Amice i Legii mówiło się, że ważniejsze od piłki są dla pana dyskoteki i imprezy. Dorósł pan za granicą?
- To nie chodzi o to, że one były ważniejsze niż piłka. Uważam jednak, że każdy popełnia jakieś błędy w młodości. A ja tych błędów popełniłem wystarczająco. Wyjazd do Szwecji dał mi bardzo dużo, zobaczyłem, jakie powinienem mieć podejście do futbolu, jak się zachowywać. Ale nie bez winy są też trenerzy, którzy w Polsce nie zawsze traktują zawodników w odpowiedni sposób. Jeśli złapiesz kontuzję, to co najwyżej usłyszysz „idź pobiegaj, a potem na masaże”.
Wyjazd z kraju bardzo pana zmienił?
- Myślę, że tak. Dojrzałem do gry na najwyższym poziomie. I pod względem piłkarskim, i mentalnym. Wkrótce udowodnię to na Ukrainie.
Dużo mówi się w Charkowie o Sewerynie Gancarczyku, który niedawno tam występował?
- Dużo? Bardzo dużo. Za każdym razem, gdy rozmawiam z kolegami z drużyny, poruszamy jego temat. Seweryn zrobił w Metaliście bardzo wiele, miał tutaj uznaną markę i każdy go ceni. Ja też uważam go za świetnego zawodnika i mam nadzieję, że jego kariera reprezentacyjna dobrze się rozwinie. Trzymam kciuki.
Do kadry trafił dopiero po transferze do Lecha Poznań. Pan - niezależnie od formy - może zapomnieć o reprezentacji, bo Leo Beenhakker konsekwentnie omijał wzrokiem Charków.
- Zobaczymy, co będzie dalej. Ja z Beenhakkerem nigdy nie miałem do czynienia, więc nie chcę się wypowiadać... Ale to zastanawiające, dlaczego Seweryn nie był powoływany. Przecież poziom ligi ukraińskiej jest zdecydowanie wyższy od polskiej. A Leo widocznie ma tutaj nie po drodze. Być może... nie ma paszportu, który jest konieczny do przekroczenia ukraińskiej granicy.