Kryszałowicz w szoku po rekordzie Lewandowskiego. "My nawet nie marzyliśmy o takim wyniku"

Newspix / Piotr Matusewicz / Na zdjęciu: Paweł Kryszałowicz
Newspix / Piotr Matusewicz / Na zdjęciu: Paweł Kryszałowicz

Paweł Kryszałowicz w swoich czasach nawet nie marzył, by strzelać tyle goli co obecnie Robert Lewandowski. Były piłkarz wspomina, jak zderzył się ze ścianą po transferze do Niemiec.

[b]

[/b]Paweł Kryszałowicz to były reprezentant Polski. W kadrze wystąpił 33 razy i strzelił 10 goli. W 2002 roku zagrał z drużyną Jerzego Engela na mistrzostwach świata w Korei i Japonii, podczas których zdobył bramkę w spotkaniu z USA (3:1). Kryszałowicz to wychowanek Gryfa Słupsk. W polskiej ekstraklasie wystąpił ponad dwieście razy, głównie w barwach Amiki Wronki. W latach 2001-03 był zawodnikiem Eintrachtu Frankfurt, z którym występował w Bundeslidze. Kilka lat temu wygrał walkę z rakiem jelita grubego. Obecnie jest trenerem w drugim zespole Gryfa - drużyny z A-klasy.

Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Spodziewał się pan, że kiedykolwiek Polak strzeli w jednym sezonie tyle goli, co Robert Lewandowski?

Paweł Kryszałowicz: W latach, w których ja występowałem w Bundeslidze, to chyba wszyscy Polacy razem wzięci nie zbliżyliby się do dorobku Roberta. Byłem ja, Andrzej Kobylański, Andrzej Juskowiak i inni, ale nikt nawet nie marzył o takiej skuteczności i 40 bramkach w jednym sezonie.

Rekordu Gerda Muellera 40 goli w jednym sezonie Bundesligi nie wyrównał żaden piłkarz od prawie 50 lat.

Chyba nikt z nas nie spodziewał się, że doczekamy takiego napastnika, jak Lewandowski. Życzyłem mu tego rekordu z całego serca i niech teraz gonią Roberta tyle samo lat, co inni próbowali dopaść Muellera. Albo niech to jeszcze dłużej trwa. Liczę i wierzę, że Robert jeszcze wyprzedzi Muellera - ma na to jeden mecz.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: to nie miało prawa się udać! Niesamowity trik gwiazdy

Fajnie się to potoczyło. Przecież Robert po przejściu do Bundesligi nie czarował. Musiał zbudować masę mięśniową, przyzwyczaić się do ich treningów. Ogromny progres zrobił dopiero później. Dzięki ciężkiej pracy i temu, że trafił do Niemiec w wieku 20 kilku lat. Żeby osiągnąć sukces za granicą trzeba wcześnie wyjechać i bardzo ostro zasuwać. 

A wie pan, że Lewandowski miał w swoim premierowym sezonie w Niemczech tylko jednego gola więcej od pana?

No to mnie pan rozbawił. Miło, ale nie porównujmy mojej skromnej osoby do takiego zawodnika. Ja miałem inne zalety i cechy, ale Robert to piłkarz z innej bajki.

Trafiłem do Eintrachtu w 2001 roku i po jednej rundzie spadliśmy do 2. Bundesligi. Dla mnie to była duża nauka i na początku duże wyzwanie. Przyjechałem tam z Amiki Wronki, czołowego zespołu polskiej ligi, występującego w europejskich pucharach. Gdy jednak dotarłem do Niemiec, to zderzyłem się ze ścianą.

Pod jakim względem?

Każdym. Wszystko było inne, choćby sama organizacja klubu. Nie chcę nikomu przykrości robić, ale porównując do naszych warunków, to my bawiliśmy się w piłkę, a tam było pełne zawodowstwo.

Klub funkcjonował jak wielka firma. Na każdym treningu 26 ludzi głodnych i walczących o jedenaście miejsc w pierwszym składzie. Intensywność zajęć większa niż mecze w polskiej lidze. Kolejna sprawa: kibice. Na każdym spotkaniu po 40 tysięcy ludzi. We Wronkach tyle może uzbierałoby się w całym sezonie. Pięć tysięcy przychodziło na początku. Później dwa, trzy. W 2.Bundeslidze, po spadku, mieliśmy 25 tysięcy na każdym meczu u siebie. Nawet dziś taki wynik to topowa frekwencja w ekstraklasie.

Pan zagrał w 18 meczach, strzelił 7 goli i miał 5 asyst w rundzie wiosennej Bundesligi w 2001 roku. Miał pan wtedy poczucie, że to dobry wynik?

Jak na zespół, który spadł z ligi, nie był to zły wynik. Ale inne czasy były, inna piłka.

Miał pan w pewnym momencie dobrą serię: w czterech meczach strzelił trzy gole i miał dwie asysty.

Wszedłem do tej ligi w miarę pozytywnie i zostałem w miarę dobrze oceniony za te kilka miesięcy. Klub nie chciał mnie sprzedać po spadku. Byli gotowi za wszelką cenę utrzymać mnie w zespole i zostałem na dwa kolejne sezony.

Jerzy Engel, oglądając pana na meczu Eintrachtu, spotkał na trybunach Diego Maradonę. Ten legendarny piłkarz wypowiedział się na pana temat.

Co powiedział?

"Jest ociężały".

Ha! Bardzo możliwe, my po treningach u trenera Felixa Magatha zawsze ciężko się poruszaliśmy. Pamiętam, że Maradona był na meczu, taka informacja szybko się rozniosła. Może byłem lekko toporny, ale jeżeli chodzi o przygotowania u Magatha - miałem po nich najlepszy rok w karierze. Strzeliłem w 21 bramek w Bundeslidze, 2. Bundeslidze i reprezentacji. Ale później mój organizm, który nie był przystosowany do takiego wysiłku, nie wytrzymał. Po mistrzostwach świata w Korei i Japonii w 2002 roku zaczęły się kontuzje i straciłem cały sezon. Trenowałem dwa dni i łapałem kontuzje. To były drobne urazy, ale przez osiem miesięcy nie trenowałem z zespołem.

Co ciekawe - po przyjeździe do Polski w pierwszej rundzie ekstraklasy strzeliłem 10 goli dla Amiki. Gdzie ja prawie rok w piłkę nie grałem.

Miał pan złotą ofertę na stole?

Takiej nie, ale przyszło sporo propozycji z 2. Bundesligi. Odezwali się z Karlsruhe. Pamiętam jak przekraczałem granicę samochodem i z Energie Cottbus zadzwonili. Rodzina nie chciała zostać w Niemczech, a ja wolałem wrócić z nią do kraju. Choć po czasie myślę, że można tam było jeszcze pograć.

Który mecz z Bundesligi najbardziej pan zapamiętał?

Zawsze dobrze grało mi się z Schalke. Miałem mnóstwo sytuacji, ale nic nie strzeliłem. Z Freiburgiem zdobyłem dwie bramki na wyjeździe, niestety przegraliśmy wysoko. Jeszcze z VfL Bochum miałem trzy asysty. Poprzedni mecz przegraliśmy 0:3 z Herthą Berlin i cała wina spadła na mnie, bo nic nie strzeliłem. A co ciekawe, graliśmy samą młodzieżą. Z kogo mieli wtedy zrobić kozła ofiarnego: z Niemca, czy Polaka? Dlatego w kolejnym spotkaniu usiadłem na ławce. Musieliśmy go koniecznie wygrać, walczyliśmy jeszcze o utrzymanie. Po przerwie trener mnie wpuścił i w jednej połowie trzy razy dograłem do kolegów. Nawet w ostatniej kolejce zdobyłem bramkę ze Stuttgartem, którą prowadził Felix Magath. A to on ściągał mnie do Frankfurtu, ale później go zwolnili. Niemiecka telewizja zrobiła nawet materiał o tym, że pogrążyłem szkoleniowca, który sprowadzał mnie do Niemiec, bo ograliśmy Stuttgart 2:1.

Magath pana zajechał?

No, ciężko było u niego. Po schodach nie biegałem, ale pod górkę tak. Specyficzny trener ze specyficznymi metodami pracy, ale ta jego koncepcja prowadzenia zespołu sprawdziła się w wielu drużynach: Stuttgarcie, Bayernie Monachium, Wolfsburgu. Nie każdemu to się podoba, szczególnie nam Polakom, bo niekoniecznie lubimy ciężko pracować.

Pan jako Polak miał trudniej w Niemczech?


Każdy Polak miał trudniej. Zdarzały się żarty, typu: "zamykamy szafki, bo Polak idzie". Stereotypy. Postawą na boisku trochę to się zacierało, a nowe pokolenie niemieckich zawodników miało już inne myślenie.

Zresztą - teraz to już w ogóle zmieniły się czasy. "Lewy" jest w Niemczech postacią pomnikową. Łukasz Piszczek żegna się jak król z Borussią Dortmund, jest legendą klubu. Szkoda, że "Piszczu" zrezygnował z reprezentacji, na pewno w takiej formie pomógłby kadrze. Ale rozumiem go. Od lat miał masę wyrzeczeń, też chce złapać trochę oddechu od tego ciągłego reżimu.

Borussia go namawia na jeszcze jeden rok, ale Piszczek będzie grał w swoim klubie w Goczałkowicach.

Ja też wróciłem do swojego ukochanego zespołu, w którym się wychowałem, czyli do Gryfa Słupsk. Serce ma się przede wszystkim do pierwszej drużyny. Byłem zawodnikiem, prezesem, a teraz trenuję drugą drużynę Gryfa.

I niedawno pan zagrał w meczu A-klasy - jesienią poprzedniego roku.

Tak, przypadkowo, brakowało nam zawodników. Pierwszy zespół grał w tym samym czasie i nie było kogo dobrać. Jakbym nie liczył, wychodziło dziesięciu. Łatwiej mi było kierować chłopakami stojąc w środku, niż z ławki.

I jak było wrócić po tylu latach?

Przeżyłem, to najważniejsze. Czy była zadyszka? Proszę pana, od kilku lat jest. Jak się człowiek przestał ruszać, to wszystko przestało funkcjonować. Jeszcze po tych moich problemach zdrowotnych, to w ogóle nie biegam. Wejście na boisko to był cud. Czasem z chłopakami w "dziadka" pogram, ale już coraz rzadziej. Wygraliśmy wysoko. Szkoda tylko, że nie udało mi się bramki zdobyć. Już nie ta celność. W poprzeczkę trafiłem, w słupek. Żebym był jeszcze 20 kilo szybszy...

Jak z pana zdrowiem? W 2018 roku dowiedział się pan, że ma raka jelita grubego, ale wygrał pan z chorobą. 

Jest dobrze. Kontroluje sytuację. Mam nadzieję, że wszystko odeszło i nie wróci i że będę mógł już spokojnie żyć. Dostałem dużą nauczkę i lekcję pokory. Ale dalej jestem aktywny, trenuje i śledzę piłkę.

W ostatnim czasie źle dzieje się wokół polskiej kadry. Na finiszu tego sezonu kontuzji doznał Krzysztof Piątek i nie wystąpi na Euro. To duże osłabienie reprezentacji?

Bardzo. Grał podobnie do Roberta, jako typowa "9". Takiego zastępcy nie mamy i nie będziemy mieli. Na horyzoncie nie widzę nikogo na miejsce Krzyśka, a nazwiska, o których powszechnie się mówi, przemilczę. Może jakąś opcją będzie Kownacki. Trochę zapomnieliśmy o Dawidzie, a wraca do formy.

Cieszy mnie natomiast powrót do formy Grzegorza Krychowiaka. Psy na nim wszyscy wieszali, wyrzucali z kadry. Był ostatnio pod formą, wszyscy na niego narzekali, ale wyszedł z tego. Mecz z Anglią pokazał, że nie można go skreślać. W reprezentacji jest grono naprawdę fajnych młodych zawodników, ale trzon stanowią doświadczeni gracze.

A kogoś by pan nie powołał?


Bardzo lubię i cenię Kamila Grosickiego za to, co zrobił dla reprezentacji, ale zastanawiam się, czy dziś jest w stanie pomóc naszej drużynie. Choć z drugiej strony – trudno skreślić zawodnika z takim doświadczeniem. Nie mamy zbyt szerokiej kadry, więc nie możemy ot tak zrezygnować z niektórych graczy. Trudna sprawa. Dużo jest szaleństwa, jak ostatnio z tym chłopakiem z Romy.

Nicolą Zalewskim.

Mamy talent, który zadebiutował w pierwszym zespole, ale zagrał dopiero kilka minut. Spokojnie. Ja bym Tomka Kędziorę powołał. W ostatnim czasie to jeden z lepszych zawodników na prawej obronie. Może po sukcesach z Dynamem Kijów wróci do reprezentacji.

Polak w kilka dni znalazł się na ustach całych Włoch. Takiego talentu nie było u nas od dawna!

Jacek Góralski jak maszyna. "Doktor mówi: stop"

Komentarze (0)