Gdy zanosiło się na wielką wojnę zawodnika z klubem, nieoczekiwanie odpuścił: a weźcie się mną i udławcie! To wcale nie musi być koniec telenoweli, bo nikt się dławić nie lubi. Huczne ogłoszenie pozostania być może zbliża geniusza do Manchesteru City.
Lionel Messi stawiany był przez lata jako wzór wierności klubowi. Jego dwudziestoletnie, sowicie uposażane, małżeństwo z Barceloną zaowocowało czterokrotnym zwycięstwem w Lidze Mistrzów. Gdy rozpadał się tak płodny związek, wszystkim było przykro, a że strony nie zamierzały załatwić sprawy sekretnie, cały świat ogarnęło poczucie zażenowania.
Kohabitacja
Cóż, futbol to nie życie, tu nie można się bezkarnie razem zestarzeć, bo chodzi o coś wręcz przeciwnego: żeby być zawsze młodym. Messi uważał, że "zestarzała się" jego Barcelona. Nie rokowała nadziei na sukces i przede wszystkim dlatego chciał ją opuścić, choć nie brakowało i drobniejszych powodów. Prezydent Barcelony uznał, że zestarzał się Messi i już nie może dyktować klubowi swoich warunków. Mówić, jak ma funkcjonować, więc jeśli chce tu grać, to niech siedzi cicho. A jeśli nie, to lepiej niech sobie pójdzie, oczywiście nie za darmo. Zawodnikowi i klubowi zabrakło punktów stycznych, odgrzewanie wspaniałej wspólnej przeszłości, oglądanie starych zdjęć nie wchodziło w grę, gdyż nie tylko nie zabliźniłoby ran, ale wręcz je rozjątrzyło.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: tak bawią się hiszpańscy piłkarze
Tu pojawia się kwestia: ile dziś wart jest Messi, ile w ogóle warci są obecnie najlepsi piłkarze świata? Klauzula odstępnego wpisywana w kolejne kontrakty króla (księcia) futbolu z Barcelony, stale rosnąca aż do obecnej sumy 700 milionów euro, wydawała się księżycowa, ale jednak nie do końca. Gdzieś stale czaiło się przekonanie, że jeśli Messi kiedykolwiek, co wydawało się nieprawdopodobne, wyrazi chęć odejścia z Barcelony, to jakiś PSG albo Manchester City bez mrugnięcia okiem ową kwotę zapłaci, bo mieć u siebie Messiego to jest rzecz bezcenna, zarówno wizerunkowo, jak i ekonomicznie.
To ostatnie nie da się do końca przeliczyć, nikt nie wie, jak bardzo zainteresowanie Barceloną na całym świecie wzrosło dzięki temu, że gra w niej Messi i o ile dochody Barcelony są większe. Wiadomo, że są. Dość powiedzieć, że około 70 procent sprzedawanych przez klub koszulek ma z tyłu nadrukowane nazwisko: Messi.
Być może kilka lat temu istotnie Barcelona mogłaby sprzedać Messiego za kilkaset milionów euro. Dziś można powiedzieć, że należało tak zrobić w 2015 roku - po ostatnim triumfie w Lidze Mistrzów. Jednak postawiono wtedy na wartości - na mit, że Messi i Barcelona to jedno - oraz na przekonanie, że droga do sukcesów zawsze jest krótsza z Messim niż bez niego. To było błędne myślenie - gwiazdor powoli i pięknie, ale jednak się starzeje, zaś zarabia tak dużo, iż nie starcza na opłacenie innych gwiazd.
Także Messi przespał swój czas na wielką zmianę klubu, za po wsze czasy rekordową w historii futbolu kwotę. Po 2015 roku bowiem zaostrzono przestrzeganie Finansowego Fair Play, a więc zasad dyscypliny budżetowej i limitów płacowych, co ograniczyło szaleństwa szejków, zaś kolejnym ciosem dla rynku transferowego był koronawirus. Argentyński gwiazdor jakby nie zauważył, że świat się zmienił w ostatnich latach. Sądził, że gdy tylko ogłosi, że jest do wzięcia, zlecą się konkurenci, zaczną licytację; nawet jeśli nie dojdą do 700 milionów, to 300-400 zaoferują. A tymczasem cisza - gdy przyszło do rozmowy o pieniądzach za transfer, wszyscy absztyfikanci pochowali się po kątach.
Prawda jest bowiem taka, że kwotę trzycyfrową (w milionach euro) można dziś zapłacić za zawodnika w sile wieku (nawet jeśli futboliści są znacznie bardziej długowieczni), czyli takiego, który może poprowadzić zespół nie do jednego, ale do kilku triumfów w lidze krajowej i europejskich pucharach. Gdy rzecz dotyczy piłkarzy jeszcze świetnych, ale już będących w fazie schyłkowej swej wielkości, wszyscy pytają ile można stracić, a nie ile zarobić.
Czy ogłoszenie przez Messiego, że zostaje, oznacza dziesięciomiesięczną, do wygaśnięcia kontraktu z dniem 1 lipca 2021 roku, kohabitację przypominającą wspólne zamieszkiwanie w niespłaconym domu przez rozwiedzioną parę: on na dole, ona górze, z osobnymi łazienkami i tylko wspólnym użytkowaniem kuchni? To byłby smutny scenariusz. Jednak nie jest jedynym możliwym.
Jeśli w marcu w wyborach prezydenckich socios oddadzą głosy na kandydata mającego dobre relacje z Messim, czyli wroga Josepa Bartomeu, jeśli władzę przejmie nowa ekipa, zawodnik na finiszu rozgrywek może mieć już całkiem inne nastawienie, a kto wie, czy nawet nie podpisze nowego kontraktu. O ile będzie wtedy jeszcze w Barcelonie.
Smutne tango odbywało się z udziałem trzech tancerzy: Messiego, Barcelony reprezentowanej przez prezydenta Bartomeu oraz Manchesteru City. Spróbujmy nakreślić, o co chodziło każdej z nich, co pomoże zrozumieć, dlaczego stało się to, co się stało i co się może jeszcze wydarzyć.
Okręt flagowy
Zacznijmy od MC. Właściwie - nie od MC tylko od CFG: City Football Group. Messi, gdyby opuścił Barcę, zostałby de facto zatrudniony nie przez klub występujący w rozgrywkach Premier League, lecz przez międzynarodowe konsorcjum, które jest współwłaścicielem także między innymi klubu New York City rywalizującego od 2015 roku w amerykańskiej lidze piłkarskiej MLS.
Tak więc jego szefom chodziło nie tylko o pozyskanie piłkarza, który poprowadzi Manchester City do upragnionego triumfu w Lidze Mistrzów, ale o zakontraktowanie okrętu flagowego całego wielkiego przedsięwzięcia. Messi miał dostać od CFG pięcioletni kontrakt wart 700 milionów euro. Jednak tylko przez trzy lata grałby w Premier League i Europie, na kolejne dwa przeniósłby się za Atlantyk.
Uparci Amerykanie wciąż nie potrafią pogodzić się z tym, że na Starym Kontynencie kopana piłka generuje tak wielkie dochody, a u nich nie i szukają sposobu, by kura także na miejscowym podwórku znosiła złote jajka. Messi nie byłby pierwszym najlepszym piłkarzem świata, który zdecydował się grać w Stanach, przecież w 1975 roku piłkarzem, też nowojorskiego, Cosmosu został 35-letni Pele. Jeśli za rok Messi odejdzie z Barcy, też prędzej czy później skończy na Manhattanie.
Ale amerykańska misja to jednak była odległa melodia, o której Messi nie musiał wcale myśleć. Na razie jego głowę zaprzątał Manchester City. A pojawiły się w minionym tygodniu pewne wątpliwości, czy trener tego zespołu, Guardiola, na pewno chce swego byłego asa. Zanim Messi wysłał do Barcelony słynny faks z oświadczeniem, że zamierza odejść i czuje się piłkarzem wolnym, rozmawiał przez telefon z przebywającym akurat na urlopie w Barcelonie Pepem. Zapewne trener City w jakiś sposób dał mu do zrozumienia, że widzi go u siebie. Jednak kilka dni później publicznie poradził Argentyńczykowi, by wobec trudności biurokratycznych związanych z ewentualnym transferem zdecydował się jednak zostać w Barcelonie i tam zakończyć karierę. Szok?
Tak, ale gdy wgłębić się w dzieje Guardioli-trenera, można zrozumieć, czemu zarazem chciał, jak i nie chciał Messiego w drużynie. Dotychczas wygrywał Ligę Mistrzów tylko mając go w składzie i złośliwi już powiadają, że jest wielkim trenerem tylko, gdy gra u niego najlepszy piłkarz świata. Niewątpliwie chciałby znów, po dziesięciu latach, wygrać Champions League, ale też wolałby zrobić to bez Messiego. Argentyńczyk z pewnością wyczuł te wahania i jego entuzjazm do przeprowadzki osłabł.
Szefowie City oczywiście tym hamletyzowaniem trenera by się nie przejęli i gdyby udało się zatrudnić Messiego, toby to zrobili. Jednak mylili się wszyscy ci, którzy sądzili, że są gotowi zapłacić bez mrugnięcia okiem sto milionów euro odstępnego (o siedmiuset milionach klauzuli nigdy nie było mowy). Otóż nie byli. Dawali (jako CFG) pięcioletni bajeczny kontrakt, tylko jeśli zawodnik uwolniłby się sam od Barcy. Pewnie, po co płacić sto baniek za coś, co można mieć za darmo - teraz bądź najdalej za rok? Postępowanie szefów City było graniem na nerwach Messiemu z ryzykiem, że się rozmyśli. I się rozmyślił, na zasadzie, że lepsza stara żona z jej znanymi wadami niż nieobliczalna kochanka.
Rzecz jasna chodziło nie tylko o dobrą wolę szefów MC bądź jej brak. Przecież The Citizens dopiero co wykaraskali się z tarapatów związanych z niestosowaniem się do wymogów Finansowego Fair Play - FIFA nałożyła na nich dwuletni zakaz transferowy, który został uchylony. Tak więc zatrudnienie Mesiego oznaczało automatycznie konieczność podziękowania kilku zawodnikom z najwyższymi kontraktami, a więc najlepszym. Patrząc na boiskowe pozycje, byliby to zapewne Riyad Mahrez oraz Bernardo Silva. Ta refleksja też tłumaczy zmianę nastawienia szefów MC do transferu Messiego - od euforii do ostrożności.
Obrażone dziecko
Właśnie po to, by trudne sprawy załatwić, załagodzić rany na ambicji, w minioną środę do Barcelony przyleciał prywatnym samolotem z Rosario ojciec zawodnika, Jorge Messi. Leo nie miał zamiaru już spotykać się z prezydentem Barcy, więc musiał to za niego zrobić tata.
Leo bowiem zbuntował się na całego. Skoro zadecydował, że odchodzi, to na zasadzie, że jego noga więcej nie postanie. Nie postała więc ani podczas testów na koronawirusa dla wszystkich członków zespołu, ani pierwszych treningów przed nowym sezonem. Zaparł się niczym osioł. A przecież nie stawiając się na zajęciach, bardzo utrudnił sobie sprawę, a ułatwił szefom klubu. Trzy nieusprawiedliwione nieobecności stanowią bowiem podstawę do zaprzestania wypłacania mu przez klub części pensji.
Pozostaje pytanie, czemu gwiazdor nie widział możliwości dalszej gry w klubie, czemu tak ochoczo palił za sobą mosty? Powody, jak można oceniać, były trzy. Po pierwsze, nie może już patrzeć na pana Bartomeu, którego publicznie nazwał kłamcą. Po drugie, solidaryzował się z najbliższym kumplem, Luisem Suarezem, bez odwołania wygonionym z klubu. Na innych kolegów się nie gniewał; jak wyjawił Frenkie De Jong, nie przychodził wprawdzie na treningi, ale pozostał w grupie na WhatsAppie. Po trzecie, nie uśmiechało mu się pracować pod wodzą Ronalda Koemana. Wolałby jakiegoś Tatę z Rosario.
Messi więc chciał odejść, ale nie umiał. Wydawało mu się, że jest panem swego losu, że skoro powiedział: nie, to władze klubu zachowają się honorowo i za zasługi zwolnią go z ostatniego roku kontraktu. Okazał się naiwnym dzieckiem. Dopiero ojciec mu wytłumaczył, że świat nie jest taki prosty, jak mu się wydawało.
Cyniczny szef
A czego tak naprawdę chciał i chce pan Bartomeu? Możliwości były dwie: żeby gwiazdor odobraził się, został i ze złamanym kręgosłupem grał dalej, albo żeby jak najszybciej i jak najdrożej go sprzedać. Skoro nie dało się go sprzedać, to z chęcią poszedł w opcję upokorzenia gwiazdy. Chwila, w której Manchester City ogłosił, że podpisze z Messim gwiazdorski kontrakt, tylko jeśli zawodnik będzie do wzięcia za darmo, była chwilą jego wielkiego triumfu, stał się w tym momencie absolutnym panem sytuacji.
Wiele mówiła decyzja podjęta przez prezydenta jeszcze zanim Messi oświadczył, że zostaje, by na świeżo wyemitowanym plakacie prezentującym design koszulek na sezon 2020-21 widniał Leo Messi i to w centralnym miejscu zdjęcia, otoczony przez kolegów: Antoine'a Griezmanna, Ousmane'a Dembele, Gerarda Pique, Marca-Andre ter Stegena oraz Frenkiego de Jonga. To był jasny komunikat: uważamy, że Messi jest wciąż naszym zawodnikiem, gdyż nie wypowiedział umowy w terminie, czyli do 10 czerwca, a dopóki jest, nie będziemy się wahać czy wykorzystywać jego wizerunek na tych polach, na których możemy i zarabiać w ten sposób pieniądze. Dylematy Messiego są jego sprawą, my go traktujemy jak naszego zawodnika ze wszystkimi prawami i obowiązkami stąd wynikającymi.
Pan Bartomeu zamiast rwać włosy z głowy na wieść, że Messi nie trenuje, zacierał ręce. To dawało mu kolejne atuty do ręki. Messi normalnie trenujący i pobierający co miesiąc swoje 8,3 miliona euro to Messi kłujący w oczy, to Messi, którego może lepiej jednak oddać za darmo byle zejść z kosztów. Messi obrażony i siedzący w domu, bezkosztowy, to Messi, którego można co najwyżej sprzedać, ale na pewno nie wypuścić z klatki bez odszkodowania.
Ojciec uzmysłowił Leo, że buntując się dalej, tylko pogarsza swoją sytuację, że niczego w ten sposób nie zyskuje. Paradoksalnie, decyzja zawodnika o tym, że wraca do treningów i zostaje, znacznie przybliża go do odejścia z klubu jeszcze w tym oknie transferowym, które trwa zresztą aż do 5 października. Teraz Bartomeu i Koeman muszą zrobić rachunek, czy lepiej Messiego mieć w zespole czy nie mieć, czy opłaca się płacić tyle zawodnikowi nie tylko nie tak wielkiemu, jak kiedyś, ale pozbawionemu entuzjazmu, czy nie lepiej by było za zaoszczędzoną kasę zatrudnić jakichś trzech młodych harpagonów?
33-letni, tęskniący za dawnymi partnerami zawodnik nie zostanie bowiem liderem nowego projektu, mimo swojej klasy prędzej przypadnie mu rola zawalidrogi, hamującego rozwój talentów młodszych piłkarzy. Griezmann, Dembele, Coutinho - każdy z nich był (jest) w istocie blokowany przez Don Leo, żaden z nich nie może grać tak, jakby lubił, bo wszystkie (bynajmniej nie jedna!) najważniejsze role w zespole są zarezerwowane dla lidera.
Co innego Messi w nowym klubie. W City wszyscy piłkarze chętnie by się posunęli, by gwiazda zmieściła się ze swoją klasą i ego, czuła komfortowo. Kogoś takiego im przecież brakuje, by móc wygrać Ligę Mistrzów, co w końcu przyzna i Guardiola.
Arbitraż FIFA
Gdyby Messi poszedł z Barcą na wojnę, scenariusz wydarzeń byłby następujący: City, osiągnąwszy z zawodnikiem porozumienie co do warunków kontraktu, musiałoby wystąpić o tak zwany transfer prowizoryczny, do czasu rozstrzygnięcia wątpliwości prawnych.
Wygląda to tak, że najpierw angielska federacja zgłasza się do federacji hiszpańskiej, by za pośrednictwem TMS-u, platformy Transfer Matching System, wspólnie przeprowadzić operację. La Liga ma siedem dni na odpowiedź. Sondaże były czynione, Javier Tebas jasno wypowiedział się, że La Liga stanie po stronie klubu. Zatem City musiałby wystąpić o arbitraż do FIFA. Ta w tego typu przypadkach na ogół wydawała czasową zgodę na występy zawodnika w nowym klubie do czasu rozstrzygnięcia sporu z dawnym.
Tak naprawdę to byłby zadowalający dla wszystkich scenariusz. City dostałoby Messiego bez płacenia i mogłoby się przekonać, czy warto poświęcić kilku zawodników, by go ewentualnie kupić za rozsądną cenę. Messi wyrwałby się z Barcelony, a ta nie musiałaby mu płacić. Czemu więc piłkarz i jego potencjalny przyszły klub zrezygnowali z tej drogi? Czyżby doszli do wniosku, że wkrótce Barcelona sama przyjdzie na kolanach błagać Anglików, by wzięli sobie w końcu tego Messiego za darmo?
Leszek Orłowski, "Piłka Nożna"
Czytaj również -> Messi wrócił do gry